Przyznam, że poczynania szwedzkiego Paatos z uwagą śledzę od samego początku, czyli 2002 roku, kiedy to ukazała się pierwsza płyta tego zespołu, „Timeloss”. Poznawanie każdego kolejnego albumu grupy niestety wiązało się u mnie z przykrym spostrzeżeniem, że zespół nagrywając nowe utwory nie tylko nigdy nie był w stanie przeskoczyć poziomu, który wyznaczył sobie fenomenalnym debiutem, ale i z płyty na płytę zdawał się wykazywać syndrom artystycznej równi pochyłej. Tymczasem po pięciu latach ukazuje się czwarty krążek w dyskografii Paatos – i choć kusi, by obecność owego syndromu poprzeć również i jego przykładem, to jednak z całą pewnością tak negatywna recenzja byłaby zdecydowanie krzywdząca.
Dlaczego? Otóż, zawarta na albumie zatytułowanym „Breathing”, nowa muzyka, chyba ostatecznie wymusza zaprzestanie odnoszenia premierowych dokonań Szwedów do wspomnianego debiutu, co sam osobiście czyniłem z nadejściem każdego kolejnego następcy „Timeloss”. Paatos to już zdecydowanie inny zespół, niż przed dziewięcioma laty, nie tylko ze względu na to, że z macierzystego składu zostało tylko dwoje muzyków. Oczywiście, pewne elementy definiujące stylistykę grupy od samego początku, wciąż są obecne – swoim czystym wokalem nadal urzeka Petronella Nettermalm, jej mąż Ricard w dalszym ciągu prezentuje dzikie, „powykręcane” perkusyjne pasaże, wszędzie snują się znajome dźwięki mellotronu. Momentami nawet, choć niezwykle rzadko, potrafią ujawnić się dalekie echa dawnej magii muzyki Szwedów („Fading Out”, „Shells”, „Surrounded”). Dojrzały Paatos, jak sami muzycy piszą o sobie w kontekście tegorocznej premiery, to jednak zespół zdecydowanie oddalony od pierwotnie demonstrowanych wpływów progrocka lat 70., a także zespołów takich jak choćby Cocteau Twins czy Portishead.
Nowe utwory Paatos są zwarte jak nigdy wcześniej, w niewielkim stopniu zaskakujące. Ale rzeczowość tych kompozycji jest w stanie się podobać. Mimo odejścia Johana Wallena, klawiszowca, który na poprzednich płytach operował całym arsenałem przeróżnych, zazwyczaj tych „najszlachetniejszych” instrumentów klawiszowych, grupa nie zrezygnowała z tak istotnego w jej muzyce instrumentarium, dzięki któremu te bądź co bądź proste tematy, mają swoją głębię. Najważniejszym chyba jednak aspektem nowego wizerunku Paatos jest fakt, że wbrew zatrważającemu symptomowi w postaci obecnego na poprzednim albumie, fatalnego pseudo-przeboju „There Will Be No Miracles”, krótki format wykorzystano w sposób rozsądny, ujmujący i faktycznie pociągający, nadając całemu zestawowi dwunastu kompozycji swoisty posępny charakter – niezależnie od tempa, melodyjności czy potencjalnej przebojowości poszczególnych utworów. Wyszło zatem dzieło tak naprawdę najbardziej jednorodne w dyskografii grupy. Zresztą wydaje się, że mimo promocji wydawnictwa za pomocą pierwszego w karierze grupy teledysku („Gone”) muzycy jednak postawili nie na poszczególne piosenki, ale album do odbierania w całości, czemu zapewne miały służyć również i powielające się tu i ówdzie melodyczne cytaty. Jeśli tak faktycznie było, pomysł wypalił.
Nie ma niespodzianki, zapowiedzi pojawienia się „najlepszego albumu Paatos” faktycznie trzeba było brać w mały cudzysłów. Niemniej jednak powstała porządna płyta. Na pewno znacznie lepiej dopracowana niż poprzedniczka, „Silence of Another Kind”, wyjątkowo spójna. Dla ortodoksów wciąż niezmiennie lubujących się w dźwiękach „Timeloss” z pewnością przepadnie, jednak na pewno znajdzie swoich amatorów wśród fanów artrockowej melancholii, chociażby spod znaku późnego The Gathering.