O tym, że czołową, obok charyzmatycznego wokalisty Ronny’ego Munroe, postacią w Presto Ballet jest gitarzysta Kurdt Vanderhoof (obaj wywodzą się z metalowej grupy Metal Chuch), stali Czytelnicy naszego portalu doskonale wiedzą, chociażby z recenzowanej na łamach MLWZ.PL poprzedniej płyty formacji pt. “The Last Art Of Time Travel”. Ale myliłby się ktoś, kto by pomyślał, że to po pierwsze gitarowy, a po drugie - metalowy zespół.
Tegoroczny album „Invisible Places” jest już trzecim krążkiem dyskografii Presto Ballet. Słucham go i słucham od jakiegoś czasu i… odbieram go bez większego entuzjazmu. Sam jestem zdziwiony, bo byłem zwolennikiem poprzednich dokonań zespołu, lecz nowa płyta jakoś w ogóle do mnie nie przemawia. Albo przynajmniej nie w całości. Nie wiem czy to Presto Ballet gra bez głębszego wyrazu, czy to raczej ja, z niewiadomych mi przyczyn, pomimo wielu usilnych prób, jakoś w ogóle nie czuję się przekonany do materiału wypełniającego program tego albumu.
Przede wszystkim wydaje mi się, że Vanderhoof i spółka odeszli od ambitnego prog rockowego grania i, jakby spoczywając nieco na laurach, zanurzyli się dość mocno w mainstreamowych czy raczej pop metalowych klimatach. Do tego jakoś tak dziwnie wypolerowanych, wycyzelowanych i produkcyjnie dopieszczonych, i to do takiego wręcz stopnia, że odnoszę wrażenie, że mamy do czynienia z wypacykowanym, z lekka plastikowym produktem, który nie ma w sobie zęba, nie ma życia, nie ma soli, ani pieprzu. Tak właśnie, w postaci albumu „Invisible Places” otrzymaliśmy „wygłaskany” produkt, w dodatku zawierający muzykę podlaną słodkim lukrem.
Niby nie można nowej płycie nic zarzucić, niby doszukać się można na niej kilku niezłych pomysłów, niby wszystko funkcjonuje na niej bez zarzutu jak w dobrze naoliwionym mechanizmie… No właśnie, to co z pozoru tak perfekcyjne, wydaje się być największą wadą tego wydawnictwa. Zbyt wypolerowany i zbyt mocno napakowany „dźwiękowymi wodotryskami” to album.
Owszem, są tu ładne (za ładne!) melodie, są uporządkowane (za bardzo!) harmonicznie i konstrukcyjnie kompozycje, są miłe (aż do bólu) dla ucha klimaty, ale w sumie niewiele z tego wynika. Jakby zespół, nie wiedzieć czemu, pogubił się trochę i nie rozumiał, że warto czasem zaryzykować czymś nieprzewidywalnym, nieoczekiwanym i niespodziewanym. Odrobiną „brudu” i paroma „rysami” na nieskazitelnej konstrukcji płyty. A ja, słuchając „Invisible Places” już za pierwszym razem miałem nieodparte wrażenie, że z dużą dozą prawdopodobieństwa mogłem przewidzieć w jaką stronę i w jaki sposób rozwiną się poszczególne, nawet te najdłuższe („Of Grand Design” i „No End To Begin”), kompozycje.
Przewidywalność i wyjątkowa oczywistość to dwa grzechy główne tej płyty. Wysoka jakość muzyki Presto Ballet niepostrzeżenie przeobraziła się na tym albumie w poprawną nijakość. Średnie stany stanów średnich…