To jedna z tych płyt, które objawiają się z pewnym opóźnieniem. Wydana jeszcze w 2010 roku, a do MLWZ dociera dopiero teraz za sprawą, nieocenionego jak zawsze, Mirka Muszyńskiego. Dziękuję. Bo płyta jest tak dobra, że nie możemy nie odnotować na naszych łamach jej premiery. O dobrej muzyce trzeba szerzyć słowo. Tak, by dotarła ona do jak największego grona słuchaczy, by trafiła pod strzechy, by było o niej głośno.
„In Case Of Loss…” to już trzeci album w dorobku włoskiej grupy Areknames działającej pod kierunkiem śpiewającego multiinstrumentalisty Michele Epifaniego. Oprócz niego w składzie jest jeszcze basista Piero Ranalli i perkusista Mino Vitelli. Nie znam poprzednich płyt, ale podobno nasi bohaterowie nawiązywali na nich do twórczości Van der Graaf Generator. Akurat takich podobieństw nie słyszę zbyt wiele na albumie „In Case Of Loss…”. No, chyba żeby za takie uznać mocno eksponowane i często wykorzystywane partie saksofonów, które gdzieniegdzie odzywają się z prawdziwą furią, burząc spokojną konstrukcję niektórych utworów. A jest ich na płycie siedem. Sześć krótszych, bo trwających po około 6-7 minut, i jeden bardzo długi - „The Very Last Number”, który adekwatnie do swojego tytułu zamyka album.
Ten 20-minutowy muzyczny mamut jest moim zdaniem najmocniejszym punktem programu tego wydawnictwa. Ma on w sobie wszystko, co tylko można sobie wymarzyć. To kawał niezwykle zdyscyplinowanej muzyki o wyraźnie epickim posmaku. Ma ona raczej spokojny charakter z licznymi saksofonowymi wstawkami melodycznymi, wiolonczelowymi aranżacjami i fantastycznym solo na Hammondzie w swoim finale podsumowanym niewinnym brzmieniem ni to katarynki, ni to klawesynu. Utwór „The Very Last Number” ma wybitnie dostojny charakter wyrażający się lekkim „przybrudzeniem” brzmienia oraz dość mroczną atmosferą. Nakładając na to mocno retrospekcyjny charakter stylu, w którym jest utrzymany, przypomina mi on osobiście niektóre utwory w wykonaniu innego włoskiego zespołu, Moongarden.
Zresztą podobny nastrój panuje też i w początkowej części płyty. Przy pierwszych kilku przesłuchaniach miałem pewien problem, by rozróżnić od siebie poszczególne nagrania (no, może poza otwierającym album tematem „Beached”, który odznacza się zdecydowanie najlżejszym brzmieniem). Trochę zlewały mi się one w jedno. Jednak po jakimś czasie, po bliższym poznaniu, zdecydowanie nabrały one kształtów i uwypukliły się ich indywidualne cechy. Podobać mogą się szczególnie nagrania: „Dateless Diary” (przepełnione kingcrimsonowskimi klimatami), chyba najcieplejszy i najbardziej liryczny w całym zestawie „Don’t Move” (zwracam uwagę na cudowne brzmienia wiolonczeli!) oraz „A New Song”, który chyba faktycznie najbliższy jest twórczości Petera Hammilla i jego zespołu.
Ale według mnie to wcale nie VdGG wydaje się być stylistycznym wyznacznikiem dla muzyki, z jaką mamy do czynienia na płycie „In Case Of Loss…”. Takim jest wspomniany już Moongarden (z młodszego pokolenia prog rockowych wykonawców), a także, a może przede wszystkim,… Genesis z okresu płyt „Trespass” i „Nursery Cryme”. Piszę to z pewnym zastrzeżeniem. Nie doszukujcie się w Areknames „klona” tej legendarnej grupy. Chodzi mi raczej o podobny, melancholijny klimat, w którym utrzymane są poszczególne kompozycje pana Epifaniego i spółki.
Podsumowując krótko, „In Case Of Loss…” to bardzo szlachetnie brzmiący i niezwykłe miły w odbiorze retro prog utrzymany na bardzo przyzwoitym poziomie.