W odstępie zaledwie sześciu miesięcy to już recenzja trzeciej płyty Ricka Millera na łamach MLWZ. Tym razem wraz z płytą dotarły do mnie materiały informacyjne o tym kanadyjskim artyście, z których wreszcie dowiedziałem się, że najnowszy jego album, „In The Shadows”, jest już szóstą pozycją w jego dyskografii. W 2003 roku ukazał się jego płytowy debiut, „The One”, w 2004 roku – „Dreamtigers”, w 2006 – „The End Of Days”, w 2008 – „Angel Of My Soul”, a w 2009 – „Falling Through Rainbows”. Wszystkie pod względem stylistycznym dość podobne do siebie, choć najnowszy krążek jest jakby bardziej spokojny, wyciszony, kameralny i długimi chwilami nieomal akustyczny.
Składa się on z jedenastu niezbyt długich, piosenkowych utworów, w których wyraźnie pobrzmiewa romantyczna natura Millera. Warstwa instrumentalna płyty oparta jest na dźwiękach akustycznych gitar i fortepianu, z którymi od czasu do czasu współbrzmią flety i wiolonczele. Delikatny, nieomal somnambuliczny sposób śpiewania naszego bohatera nadaje wszystkim utworom na płycie „In The Shadows” pastoralnego charakteru, a nawet wręcz czyni z nich zbiór „rockowych nokturnów - utworów, które idealnie nadają się do wyciszenia, odpoczynku i relaksu. Uspokojenie wieczorne? Jedni z takim stwierdzeniem się zgodzą, inni powiedzą, że to zwykłe muzyczne przynudzanie. Ale i tak słucha się tego naprawdę nieźle. Bo „In The Shadows” to rzetelne i dość dobre wydawnictwo. Ale chyba nic ponad to.
Bo niestety, chyba żadna z piosenek z tej płyty nie ma szans na samodzielne zaistnienie. Są do siebie zbyt podobne. Nie ma wśród nich ani lepszych, ani gorszych. Wszystkie są… średnie. We wszystkich króluje melancholia i nostalgia. We wszystkich pobrzmiewa rozmarzony nastrój i liryczna nuta. Bardzo spokojny to album. Trochę za spokojny niestety… Usypiający.