Ciekawa historia z tym zespołem. Tworzą go Anglicy, choć Nine Stones Close działa i nagrywa w Holandii. To tam przeprowadził się kilka lat temu Adrian Jones, który po skomplikowanym wypadku, po którym zagrożone było jego życie, zapragnął zmienić radykalnie swoje życie i wraz ze swoją rodziną przeniósł się na kontynent.
W 2008 roku w pojedynkę, acz już pod szyldem „Nine Stones Close” nagrał swój debiutancki album „St Lo”, który miał być próbą „odegnania osobistych kłopotów i demonów”. Chyba się udało, gdyż dzięki tej płycie Adrian nabrał wiary w siebie i, po zauważeniu jego muzyki przez internetowy kanał radiowy The Dividing Line Network, szczęśliwym trafem spotkał na swojej drodze artystycznej Marca Atkinsona (v) i Brendana Eyre (k) – dwójkę muzyków znanych z prezentowanej na naszych łamach grupy Riversea (recenzja EP-ki tej formacji pod tym linkiem). Panowie zaczęli wspólnie komponować, ich projekt nabrał rozmachu, a praca nad nowym materiałem dostała skrzydeł. W międzyczasie Marc Atkinson zaproszony został przez Davida Rohla do reaktywowanej formacji Mandalaband (zaśpiewał w dwóch utworach na płycie „BC: Ancestors”), lecz zaraz po wywiązaniu się z tych obowiązków, ochoczo przystąpił z kolegami do finalizowania pracy nad płytą Nine Stones Close. Do zespołu dokooptowano jeszcze basistę Neila Quarrella i w domowych studiach muzyków – zarówno w Anglii, jak i Holandii – powstał album zatytułowany „Traces”.
Zawiera on pięć utworów, które układają się w trwającą trzy kwadranse całość, przesyconą duchem muzyki… późnego Marillion, a także lekką dozą delikatniejszej strony Jeżozwierzy, a poniekąd także i Floydów.
Cała płyta ma bardzo wyciszony i stonowany nastrój. Bryluje w nim gitara Adriana Jonesa i delikatny nostalgiczny wokal Marca Atkinsona. Teksty opowiadają o stracie w sensie uniwersalnym: o utracie niewinności, o przemijaniu młodości, o odchodzeniu ludzi, o końcu miłości. O takich tematach najlepiej mówi się przy pomocy melancholijnych klimatów i stonowanych środków wyrazu. Właściwie to poza ostatnimi siedmioma minutami na płycie (końcowa część 15-minutowej epickiej kompozycji „Thicker Than Water” posiada nieco „głośniejsze” zakończenie, które skutecznie wyrywa odbiorcę z odrętwiającego spokoju i wyciszenia) przez cały czas na albumie „Traces” panuje uduchowiona i niepokojąco nostalgiczna atmosfera.
Na program płyty składa się pięć utworów: instrumentalny wstęp „Reality Check” oraz cztery następujące po sobie kolejno, równe i, co najważniejsze, dobre kompozycje: „Threads” (10:43), „Falling To Pieces” (6:15), „Traces” (7:21) i „Thicker Than Water” (14:57).
Płyta „Traces” to rzecz bardzo spójna pod względem muzycznym, a zarazem mocna pod względem ładunku emocjonalnego, który niosą ze sobą dźwięki skomponowane przez Adriana Jonesa. Do melancholii i nostalgii, które zdecydowanie królują na tym albumie należy dodać jego wspaniałą grę na gitarze. Chwilami brzmi on jak, wypisz wymaluj, Andy Latimer czy David Gilmour.
Myślę, że album „Traces” powinien zaciekawić przede wszystkim tych słuchaczy, którzy preferują styl znany z takich płyt, jak na przykład „Identity” grupy Airbag, „Missa Atropos” Gazpacho, czy „Somewhere Else” Marillionu. Ale nie tylko ich. Obiektywnie rzecz ujmując, „Traces” to naprawdę bardzo udana pozycja płytowa.
Na koniec warto podkreślić efektowną szatę graficzną albumu. Jej autorem jest artysta znany z licznych ciekawych projektów okładek, Ed Unitsky.