Nie wiem czy moje poniższe przemyślenia okażą się recenzją czy raczej felietonem. Na wszelki wypadek zamieszczam je w obu małoleksykonowych rubrykach… Tak czy inaczej, niniejszym tekstem chciałbym podzielić się moimi uwagami na temat najnowszego, nie bójmy się tego słowa, kontrowersyjnego albumu Pendragonu.
Płyta „Passion” spolaryzowała reakcje prog rockowej publiczności. Tyle sprzecznych opinii pojawiło się po jej premierze, tyle odmiennych sądów i często diametralnie różnych zdań, więc stwierdziłem, że nadszedł czas, bym i ja zabrał głos w tej sprawie.
Przyznam szczerze, że na samym początku album „Passion” nie przekonał mnie. Brakowało mi na nim charakterystycznych solówek Barretta (pierwsza z prawdziwego zdarzenia pojawia się dopiero w 14. minucie trwania płyty), a przede wszystkim tej niezwykłej pendragonowskiej unikatowości i wyjątkowości. Wiedziałem, że począwszy od albumu „Believe” Nick stara się wprowadzać do swojej muzyki nowe rozwiązania i nowoczesne nu-metalowe brzmienia, ale od samego początku wydało mi się, że na nowym krążku tych obcych naleciałości jest zbyt wiele. Całości nie ratowały dwa najdłuższe, najbardziej typowo brzmiące dla tej grupy utwory „Empathy” i „This Green And Pleasant Land”. Po kilku pierwszych przesłuchaniach płyty „Passion” mój ukochany Pendragon nie brzmiał mi w uszach jako zespół jedyny w swoim rodzaju, a raczej jako wtapiający się w masę wielu grających podobnie prog metalowych wykonawców.
Aż tu nagle, z każdym kolejnym przesłuchaniem, płyta zaczęła podobać mi się coraz bardziej. Polubiłem utwory „Passion” i „Skara Brae”, które początkowo w ogóle do mnie nie docierały. Zaczynałem odkrywać sens i logikę, w oparciu o którą Nick Barrett zbudował swoje najnowsze dzieło. Jedynie do „Feeding Frenzy” nie mogłem i nadal coś nie mogę się przekonać. Nieco później odbyłem kilka rozmów z Nickiem w trakcie trasy koncertowej Pendragonu po Polsce, w których to lider zespołu wyjaśniał mi, że swego czasu i Yes, i Genesis, i Pink Floyd, i inne podobne im zespoły wprowadzały w swoją muzykę nowoczesne rozwiązania i nawet, jeżeli wówczas brzmiały one dość szokująco, to teraz uchodzą za klasykę gatunku. Przyznam, że Nick swoimi argumentami trochę otwarł mi oczy, ale w jednym nadal się różnimy: o ile elementy „komedianckie”, jak w „Trick Of The Tail”, czy jazzowe jak w „Hairless Heart” były faktycznie dla art rockowej muzyki połowy lat 70. czymś absolutnie nowatorskim, to Pendragon wprowadza dziś w swoje brzmienia (nie wprowadza a powiela!) elementy dawno już przez innych wykonawców wymyślone i zaimplementowane. Dlatego nie „kupiłem” argumentu o potrzebie „unowocześnienia” brzmienia zespołu za wszelką cenę. Szczególnie, gdy czyni się to w taki ”programowy” sposób, o jakim mówi (vide DVD dołączone do płyty „Passion”) Nick. Zawsze wydawało mi się, że rozwój gatunków odbywał się poprzez naturalny rozwój ich najlepszych reprezentantów. Rozwój, który odbywał się samorodnie, niejako „przy okazji”, na zasadzie naturalnej ewolucji, a nie w sposób tak do bólu przemyślany, by nie rzec: kunktatorski, jak to opowiada lider Pendragonu. Zmiana dla zmiany? Tak, ale po co? „Nie tędy droga, Nick”… - pomyślałem.
Przyznam jednak, że w końcu polubiłem album „Passion” i to aż do tego stopnia, że z prawdziwą przyjemnością słucham go sobie dosyć często. Bardzo często. Bo zawiera kawał naprawdę niezłej muzyki. Niemniej jednak nie będę deklarować wszem i wobec, jak robią to tu i ówdzie co bardziej egzaltowani krytycy, że to najlepsza lub jedna z najlepszych płyt w katalogu Pendragonu. Najlepsze to takie, które akceptuje się w całości, bez wyjątku, od pierwszej do ostatniej minuty. Takich płyt Pendragon ma w swoim dorobku co najmniej kilka. A mnie, przy słuchaniu „Passion” ręka jednak mimowolnie wyciąga się, by wcisnąć SKIP (przy „Fedding Frenzy”) czy też wyciszyć fragment jakichś, w przeważającej mierze skądinąd udanych, kompozycji (jak na przykład nie wiadomo po co umieszczone na końcu „This Green And Pleasant Land” jodłowanie). Podobno było to już któreś podejście Nicka do umieszczenia jodłowania na płycie Pendragonu, jednak szczęśliwym trafem współodpowiedzialny za ostateczny miks Karl Groom każdorazowo dawał odpór tym nieszczęsnym pomysłom. Tym razem poległ jednak w swoich staraniach, niestety…
Dlatego postanowiłem napisać Wam, drodzy Czytelnicy, i Tobie, drogi Nicku, jak wyobrażam sobie konstrukcję nowej płyty Pendragonu w oparciu o materiał, z którym od dłuższego już czasu jestem za pan brat. Bo wydaje mi się, że można było z tej tak dobrze skomponowanej muzyki i misternie przemyślanego układu utworów skroić zdecydowanie wspanialszy album. Byłby on trochę inny niż ten, który ukazał się przed miesiącem. Odrobinę zmodyfikowany. Ale moim nieskromnym zdaniem, o wiele, wiele ciekawszy. Chcecie dowiedzieć się co bym pozmieniał na „Passion”? No to czytajcie dalej.
Początek albumu bez zmian. Podoba mi się przewrotny pomysł rozpoczęcia całości od syntetycznych dźwięków hip hopowej perkusji. Kilka epickich, często symfonicznych, a nawet operowych, wstępów Pendragon ma już w swoim dorobku i to właśnie lapidarne otwarcie, surowy wstęp, symboliczne przejście od razu do sedna sprawy bardzo przemawia mi do wyobraźni. Poza tym utwór „Passion” to chwytliwy, quasi przebojowy numer, którego refren („Passion? Give me some empathy…”) ma przeogromny potencjał i dlatego pomyślałem sobie, żeby uczynić go tematem przewodnim całego albumu. Tematem przewijającym się od czasu do czasu w kolejnych fragmentach płyty.
Utwór nr 2 na „mojej” płycie Pendragonu to nie „Empathy”, a od razu „This Green And Pleasant Land”. Mocny strzał, momentalne chwycenie hydry za łeb w postaci fantastycznego klawiszowo-gitarowego wstępu i zademonstrowanie starej dobrej formy zespołu. Pendragonowska demonstracja siły. Nic dodać, nic ująć. Zaraz po nim, podobnie jak na oryginalnej płycie, lekko „leniwy”, oniryczny numer „It’s Just A Master Of Not Getting Caught”, który elegancko łączyłby się, a właściwie łagodnie „wypływałby” ze swojego poprzednika, stając się jego muzycznym dopełnieniem. Ale to połączenie obu utworów byłoby u mnie trochę inne niż na oryginalnym krążku. Kompletnie pozbyłbym się bowiem jodłowania, w związku z powyższym „This Green And Pleasant Land” byłoby odrobinę krótszym nagraniem. O około 50 sekund.
Jako następny, specjalnie, by podtrzymać rozmarzoną atmosferę „It’s Just…” umieściłbym na „moim Passion” utwór „Your Black Heart”. Ze swoim delikatnym nastrojem i kontrastującym z nim pełnym jadu i goryczy tekstem byłby on świetnym kontrapunktem w tym właśnie momencie płyty. Szalejący do tej pory Scott Higham robi sobie kilkuminutową przerwę, a na płycie w tym momencie górę bierze liryczny nastrój kreowany przez fortepian i gitarę. Zmodyfikowałbym go jednak odrobinkę. W końcówkę tego utworu, na tle niewinnej linii melodycznej, wplótłbym „mój” motyw przewodni: „Passion? Give me some empathy…” zaśpiewany w delikatny sposób przez Nicka z towarzyszeniem fortepianu. Wydaje mi się, że mogłoby to zabrzmieć ciekawie, podane tu na nieco inną, spokojniejszą nutę niż w otwierającej płytę tytułowej kompozycji. Byłoby to miłym kontrastem w stosunku do dynamicznego początku płyty, a zarazem „przypomnieniem” tematu przewodniego.
Teraz czas na diametralną zmianę klimatu. Melancholijną partię fortepianu z końcówki „Your Black Hart” przerywa przebojowy, prawie metalowy riff zwiastujący początek utworu „Skara Brae”. To nagranie, którego nie ma potrzeby modyfikować. Bo samo w sobie jest świetne i stanowi bardzo mocny punkt programu nowej płyty Pendragonu. Jednak z ręką na sercu przyznaję się, że nie myślałem tak o nim od początku. Przekonałem się do niego dopiero po kilku, kilkunastu przesłuchaniach. Bo to utwór z gatunku tych, które wchodzą dopiero za którymś razem. I z każdym kolejnym przesłuchaniem „smakują” coraz lepiej.
Końcówka ”Skara Brae” przechodziłaby w „mojej” wersji w, na pozór nieskładną, niekoniecznie melodyjną, składankę dźwięków. Marzy mi się taki fragment muzyki podobny do tego, jaki na genesisowskim „Duke’u” następuje po „Please Don’t Ask” zanim na dobre rozkręci się „Duke’s Travels”. Kilkuminutowa sekcja instrumentalna, dźwiękowa zabawa brzmieniami, z mnóstwem dźwiękowych plam, z paletą rozmaitych improwizacji narastających z każdą chwilą i pozwalających każdemu z muzyków przejąć na chwilę ciężar prowadzenia tej kompozycji. Taka mała instrumentalna „sztafeta”, w której gitarowe szaleństwa Barretta, przechodzą w mięsiste partie basu Petera Gee, te z kolei punktowane są rytmicznymi łamańcami na oktobanach Scota Highama, a te z kolei spinane są szlachetnymi, podniosłymi dźwiękami syntezatorów dobywającymi się spod palców Clive’a Nolana. Dla potrzeb niniejszego tekstu nadaję temu instrumentalnemu fragmentowi tytuł „Passion Continues”. Ta instrumentalna zabawa dźwiękami, w której raz po raz odzywałyby się zagrane w coraz to innej tonacji echa tematu przewodniego, musi jednak mieć swój koniec. Dlatego też te popisy zespołu w płynny sposób przechodzą teraz w to, co znamy jako kompozycję „Empathy”. A więc najpierw mamy mocny, dynamiczny fragment spinający w sobie motywy z otwierającej album pieśni tytułowej, kolejny powrót do motywu „Passion? Give me some empathy…”, po którym następuje błyskawiczna zmiana nastroju i pojawiają się quasi-karaibskie dźwięki. Osobiście pogłębiłbym je jeszcze bardziej, a szczególnie brzmienie gitary, nadając mu posmak „białego reggae”, coś w stylu The Police z okolic trzech pierwszych płyt tego zespołu. Tę rozkołysaną sekwencję zakończyłbym wspaniale odegraną przez Barretta piękną art rockową gitarową solówką. Tą samą, która na oryginalnej płycie pojawia się jako pierwsza dokładnie pod koniec 8. minuty tego utworu. A potem mamy tą pamiętną sekcję, w której na tle dalszej części melodyjnego solo pojawia się zaskakujący devlinowski „biały rap”. I choć to figura stylistyczna w przypadku Pendragonu tyleż szokująca, co kompletnie zaskakująca, to sposobowi, w jaki Nick Barrett rapuje trudno cokolwiek zarzucić. Ja za ten rap w każdym razie nie czuję się obrażony. I wreszcie pora na finał utworu. Oczywiście finał orkiestrowy. Ale o wiele bardziej rozbudowany i o wiele bardziej epicki niż w oryginale. Jeszcze dłuższy. Jeszcze mocniejszy. Z prawdziwymi smykami, a kto wie, może nawet i trąbami. Taki, że potrafiłby unieść dachy w górę. Patos, mellotrony, krótka, acz przejmująca partia chóru. Dreszcze nie tylko na plecach. Na całym ciele. Zdecydowane odejście od balladowych zakończeń kolejnych płyt, które Pendragon regularnie uskutecznia począwszy od albumu „The World”. A w samej końcóweczce tego pompatycznego zakończenia rozległby się jeszcze przejmujący szept Nicka: „Passion? Give me some empathy…”. Koniec. Fantastyczna, fenomenalna płyta… Płyta, która za każdym razem, po wybrzmieniu jej ostatniego dźwięku, aż prosiłaby się o to, by puścić ją od początku…
Tak widzę „moją” wersję płyty „Passion”. Spytacie co z utworem „Feeding Frenzy”? Pominąłbym go w tym zestawie. Zostawiłbym go na jakąś umowną stronę „B” singla, albo wydał za jakiś czas na okolicznościowym wydawnictwie z niepublikowanymi rarytasami…
Taką właśnie mam wizję nowej płyty Pendragonu... Postanowiłem się nią podzielić z Czytelnikami naszego portalu. Nie chciałbym jednak pozostawić wrażenia, iż wybrzydzam i że album „Passion” w takim kształcie, jaki zaserwowali nam w połowie kwietnia Nick Barrett i spółka nie podoba mi się. Podoba się. Uświadomiłem sobie właśnie, że powoli zbliżamy się do końca pierwszego półrocza i szczerze powiedziawszy nie słyszałem póki co w 2011 roku bardziej przekonująco brzmiącej płyty niż nowe dzieło Pendragonu. Jak będzie w trakcie tegorocznych podsumowań, albo – co może bardziej miarodajne – jak naprawdę będziemy odbierać ten album po kilku latach, przekonamy się o tym dopiero za jakiś czas…
Pendragon „mój Passion” – tracklista:
1. Passion 5: 57 (bez zmian)
2. This Green And Pleasant Land 12:20 (bez jodłowania)
3. It’s Just A Matter Of Not Getting Caught 4:40 (bez zmian)
4. Your Black Heart 7:35 (lekko wydłużony o “fortepianową” sekcję “Passion? Give me some empathy…”)
5. Skara Brae 7:31 (bez zmian)
6. Passion Continues 4:17 (nowy, instrumentalny łącznik)
7. Empathy 13:20 (z wydłużonym o około 2 minuty orkiestrowym finałem)
TT: 54:50 (a więc tyle samo co oryginalny album).
W takim kształcie to płyta – cudeńko…