Christmas 3

Wobbler - Rites At Dawn

Artur Chachlowski

ImageZostawiłem sobie ten album niejako „na deser”. Nie śpieszyłem się z jego rozpakowaniem, a nienapoczęte pudełeczko włożyłem do walizeczki, którą zabrałem na wakacje. Znajomi zachwalali mi to wydawnictwo, więc chciałem dokładnie, z dala od codziennego pędu i pośpiechu, odsłuchać nowe dzieło Norwegów. Jak się okazało, zrobiłem słusznie, bo płyta „Rites At Dawn” grupy Wobbler takiej uwagi w odbiorze wymaga bezwzględnie. Nie zawiera ona łatwej muzyki; przynajmniej nie takiej, z jaką kojarzą się nam wakacje. Choć z drugiej strony – skoro czas letnich eskapad jest dla każdego z nas swego rodzaju świętem, to album „Rites At Dawn” taką wyjątkową i „świąteczną” muzykę z całą pewnością zawiera.

Od razu powiem, że słuchanie tego trzeciego (poprzednie albumy: „Hinterland” i „Afterglow” ukazały się odpowiednio w 2005 i 2009 roku) krążka Norwegów okaże się tym wspomnianym prawdziwym świętem przede wszystkim dla miłośników klimatów zbliżonych do twórczości grupy Yes. Szczególnie z wczesnego okresu jej działalności. W ogóle muzyka formacji Wobbler jest mocno zakotwiczona we wczesnych latach 70. Dowody? Proszę bardzo: album trwa zaledwie trzy kwadranse – tyle, ile dobra płyta winylowa. Poza tym na płycie tej dominuje brzmienie starodawnych (nie sądziłem, że kiedykolwiek użyję tego słowa w odniesieniu do następującego zestawu) instrumentów: Hammondów, mellotronów, minimoogów (obsługuje je Lars Fredrik Froislie). Wokale (w roli głównej nowy człowiek w zespole, jak przystało na Norwega, o bardzo długim nazwisku: Andreas Wettergreen Stromman Prestmo), jak i harmonie wokalne do złudzenia przypominają to, czego można doświadczyć słuchając starych płyt Yes. Podobieństwo jest tak duże, że zdecydowanie przekracza to, co współczesny Yes prezentuje ze swoim nowym wokalistą, Benoit Davidem. Paradoksalnie więc, album „Rites At Dawn” jest moim zdaniem znacznie bliższy klasycznym brzmieniom Yes, niźli wydana przed kilkoma dniami płyta „Fly From Here”.

W przypadku nowej płyty Wobblera mamy do czynienia z ewidentnym powrotem do epoki definiowanej brzmieniem albumów „Fregile”,  „The Yes Album” i „Close To The Edge”. Niektóre kompozycje w sposób bardziej niż jednoznaczny kojarzą się z klasykami z dorobku Yes. Weźmy taki utwór, jak „The River”. Ze swoimi połamanymi rytmami, zmianami tempa oraz podobnie sporym rozmachem brzmi on niemal jak „Heart Of The Sunrise Part Two”. „The River” i „In Orbit” to zresztą dwie najdłuższe (obie trwają ponad 10 minut), a zarazem najbardziej udane kompozycje na płycie. I w sposób najbardziej oczywisty nawiązujące do starej, dobrej tradycji muzyki grupy Yes sprzed blisko 40 lat.

Mnogość tych niewątpliwych i jednoznacznych nawiązań do ery klasycznego symfonicznego rocka może być traktowana jako niezaprzeczalna zaleta tego albumu. Ale też jako jego wada. Bo jakoś tak dziwnie się dzieje, że o ile samo słuchanie tej płyty – ze względu na jej klimat i wysoki poziom wykonawczy – sprawia sporo satysfakcji, to gdy tylko płyta przestaje kręcić się w odtwarzaczu, pozostawia po sobie pewne uczucie niedosytu. Nie wiem, czy to kwestia tego, że u odbiorcy mimowolnie pojawia się odczucie obcowania z „odgrzewanymi kotletami”, czy raczej tego, że po wybrzmieniu poszczególnych utworów niewiele z nich pozostaje w pamięci. Żadna melodia, żadna fraza, żaden fragment nie jest na tyle wyjątkowy, by stanowił jakiś punkt zaczepienia, nie jest na tyle wyrazisty, by stanowił powód do częstych do niego powrotów. Pamiętam, że miałem podobne odczucie w przypadku pierwszej płyty Wobblera, którą co poniektórzy kilka lat temu okrzyknęli prawdziwym objawieniem progresywnego gatunku. O ile muzyka grypy Wobbler jest miła w słuchaniu, to chyba też łatwa do zapomnienia, niestety…

Nie sposób jednak odmówić Norwegom umiejętnego odgrzewania ducha tradycyjnego, klasycznego rocka symfonicznego a’la wczesny Yes. Uczynili to chyba nawet lepiej, niż amerykański Glass Hammer na ubiegłorocznej płycie „If”. Co więcej, zrobili to bardziej skutecznie niż sam Yes na swoim tegorocznym krążku. Ale mimo wszystko, nie potrafię spojrzeć na album „Rites At Dawn” inaczej jak na zaledwie hołd, podkreślmy: udany hołd, złożony starym, dobrym latom 70.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok