Zespół Genesis to nie tylko legendarny, płodny zespół, który przez blisko trzydzieści lat dostarczał muzykę na najwyższym światowym poziomie, to także kuźnia talentów indywidualnych. Peter Gabriel, Phil Collins – te dwa nazwiska znają pewnie wszyscy, którzy choć trochę interesują się muzyką. Ci bardziej zorientowani powinni kojarzyć jeszcze Steve’a Hacketta. Całkiem bogatą kartę solową zapisali także Tony Banks i Ant Phillips, choć oni minęli się z sukcesami komercyjnymi. Na tej solowej półeczce genesisowej rodziny znajduje się jeszcze bardzo ważny „zespół satelicki”, projekt Mike and the Mechanics założony i dowodzony przez Mike’a Rutherforda.
Popularni Mechanicy pod względem popularności lokują się na trzecim miejscu w genesisowym mini rankingu. Większy sukces komercyjny odnieśli tylko Collins i Gabriel. Rutherford ustępuje tym dwóm panom właściwie tylko pod jednym względem – wokalnym. Nieumiejętność śpiewania bardzo utrudniła mu karierę solową. Jeśli chodzi o talenty kompozytorsko – wykonawcze Mike gra niewątpliwie w tej samej lidze, co jego dwaj nieco sławniejsi koledzy. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych próbował rozhuśtać działalność jako „Mike Rutherford”, wydał pod takim szyldem dwie płyty (na jednej nawet zaśpiewał), ale doszedł do wniosku, że to w jego przypadku ślepy zaułek. Nie czuł się dobrze w roli wokalisty, wiedział też, że kiedy przyjdzie czas grania koncertów nie udźwignie roli scenicznego lidera.
Próbując ominąć problemy, postąpił rozsądnie – w 1984 roku powołał do życia zespół, w którym pełnił rolę głównego kompozytora; zespół, w którym jego piosenki miał śpiewać… ktoś inny. Zaprosił do współpracy dwóch wokalistów, Paulów – Younga i Carracka. Skład uzupełnili oczywiście także dodatkowi instrumentaliści: Peter van Hooke zasiadł za perkusją, a Adrian Lee zajął się obsługą klawiatur.
Mike i jego Mechanicy przygotowali pierwszą płytę na rok 1985. I już ta pierwsza porcja piosenek pokazała, w którą stronę gitarzysta Genesis skieruje swój solowy „warsztat”. Rutherford postąpił podobnie jak Phil Collins kilka lat wcześniej. Odciął się od stylu Genesis i skorzystał z okazji, aby zaprezentować inne konstrukcje, melodie i brzmienia. Postawił na piosenki łączące w sobie nośność i melodykę popu, z drobnymi rockowymi zadziornościami i całą gamą delikatnych odniesień do muzyki soul.
Już w pierwszych dźwiękach debiutanckiego albumu „Mike and the Mechanics”, Rutherford osiągnął solidny poziom artystycznych uniesień i emocji, który będzie konsekwentnie utrzymywany nie tylko w dalszej części tego krążka, ale też na większości następnych wydawnictw. Zmontowane przez Mike’a piosenki to poprockowe „dziełka” cechujące się elegancją, chwytliwością, rozsądkiem i miłą dla ucha melodyką. To płyta nastawiona na sukces, którą określa w dużym stopniu wyżej wymieniony rozsądek, gdyż piosenki zostały przygotowane na modłę lat osiemdziesiątych, ale na tyle mądrze, że trzy dekady później również słucha się ich z przyjemnością. Rytmy są proste, ale nie prostackie, melodie chwytliwe i z „dobrym klejem” – jak już wejdą w ucho, to nie chcą wyjść. Mike zadbał o brzmieniową równowagę, stąd też brak dominującego instrumentu. Jak miał w zwyczaju skupił się przede wszystkim na rytmicznym wykorzystaniu gitary, oszczędnie dawkując solówki, w których nigdy nie był specjalnie biegły, i dla których w muzyce pop niespecjalnie jest miejsce. Sporo do powiedzenia mają tu keyboardy, ale obsługujący je Adrian Lee rzadko nawiązuje do stylu Tony’ego Banksa, dzięki czemu nie mamy tu zbyt wielu genesisowych „smaczków”.
Na płytę trafiło dziewięć kompozycji. Największą karierę zrobiły „Silent Running” i „All I Need is a Miracle”, dwie dynamiczne, pop rockowe piosenki prowadzone mocnymi rytmami, opatrzone świetnymi, nienachalnymi refrenami. Obie po dziś dzień są wizytówkami Mike and the Mechanics. Z rzeczy dynamicznych bardzo przyjemne wrażenie robią także „Hanging by a Thread” i „Take the Reins” określone przez wyborne, rockowe zaśpiewy w refrenach, bardzo charakterystyczne dla lat osiemdziesiątych. Niezły poziom trzymają też ballady. Trudno powiedzieć w czym tak naprawdę tkwi czar urokliwej „Par Avion”, wszak jest tu tylko stukający automat perkusyjny, proste, „wytrzymywane” plamy keyboardów i ciepły wokal Younga. Niewiele składników, a „potrawa”, choć prościutka i króciutka – smakuje. W podobnym nastroju utrzymana jest, równie prosta i równie urokliwa „You Are the One”. Zadziwiający efekt udało się uzyskać w „A Call to Arms”, piosence autorstwa… Genesis (podpisało ją trio Banks / Collins / Rutherford). Tu łagodna podniosłość niepostrzeżenie przechodzi w posępny mrok, a mrok po chwili rozładowuje dawka dźwięków charakteryzujących się ujmującym patosem. Rzadko spotykana huśtawka nastrojów. Mocny punkt płyty.
„Mike and the Mechanics” to bardzo solidny pop rockowy album, bardzo solidnego zespołu. Ni mniej, nie więcej. Mike nigdy nie należał do wirtuozów, tak naprawdę tylko na basie gra ponadprzeciętnie. Jako gitarzysta lokuje się raczej w dolnych rejonach progresywnej ligi, ale kompozytorem był i jest bardzo sprawnym. O ile w świecie muzyki ambitnej najważniejsza jest pomysłowość, o tyle na poletku muzyki pop najistotniejszy jest „dobry smak”. W czterominutowym przeboju pod radio trzeba przede wszystkim rozsądnie zważyć proporcje, mądrze dobrać składniki, tak by nie uciec od radiowych ram, ale z drugiej strony nie popaść w banał. To kuriozum, ale faktem jest, że dobrą piosenkę popową często trudniej napisać, niż piętnastominutową progresywną suitę. Na debiucie Mechaników Rutherford udowodnił, że z muzycznym smakiem i ważeniem proporcji nie ma najmniejszych problemów.