Yes - Fly From Here

Andrzej Rafał Błaszkiewicz

ImageNie mogę oprzeć się pokusie napisania kilku słów o tym jakże interesującym, frapującym i absorbującym nowym wydawnictwie grupy Yes. I zupełnie nie chodzi mi tu o wsadzanie przysłowiowego kija w mrowisko czy jakiś kontrowersyjny tekst. Po prostu czuję ogromną radość słuchając tego krążka, tak ogromną, że muszę o niej Wam, drodzy Czytelnicy napisać.

Nie będę rozwodził się nad tym, co działo się w zespole od jego ostatniej studyjnej płyty. Obserwatorzy, kronikarze i wielbiciele dobrego, klasycznego rocka mają te informacje zapewne doskonale przyswojone. Fani grupy Yes, do których i ja się zaliczam, zdążyli przywyknąć już do tego, iż zawirowania w składzie zespołu są zjawiskiem naturalnym i częstym. W otoczeniu grupy panuje nawet taka opinia, że przy kolejnej reaktywacji składu przeszukuje się Tamizę po to, by wyłowić zatopionych poprzednio muzyków, którzy polegli wskutek burzliwej atmosfery panującej wśród kolegów. I często niespodziewanie znajdują się tacy, którzy nagle znikają i pojawiają się znowu, jak chociażby Rick Wakeman. Historia rozstań i powrotów oraz przetasowań w kolejnych składach to materiał na oddzielny artykuł. Może kiedyś o tym napiszę. Natomiast ze zdumieniem odkryłem fakt, iż Yes jest dla mnie jednym z najważniejszych zespołów w historii muzyki, i że nigdy tak naprawdę swoją muzyką mnie nie zawiódł. Przecież grupa miała różne okresy w swojej czterdziestoletniej działalności, jednak nawet te, ogólnie rzecz ujmując, słabo oceniane przez fanów płyty zawierały jakieś perełki. W mojej opinii Genesis, Pink Floyd czy Deep Purple nagrali kilka takich gniotów, których nawet nie posiadam pod postacią muzycznych plików. Dyskografię Yes posiadam w całości, nawet albumy „90125” czy „Big Generator”. Jeżeli mam okazję i możliwość, wybieram się na ich koncerty. Po latach widzę, że to solidny kawał historii rocka progresywnego, który broni się mimo ataków ze strony prasy, a czasami nawet przed niechęcią fanów dotyczącą mniej lub bardziej udanego ich zdaniem wydawnictwa. Zespół właściwie nie istnieje w radio, nie mówię tu o słynnym hicie z 1983r., który katowany jest w stacjach komercyjnych, a takowych podejrzewam, że fascynaci wysmakowanych, rockowych brzmień nie słuchają. Muzycy z Yes kazali długo czekać na swoje najnowsze dzieło. I oto jest, po dziesięciu latach, ale naprawdę warto było poczekać taki kawał czasu.

„Fly From Here” to najbardziej klasyczna płyta Yes, przynajmniej od 30 lat. Już samo rozmieszczenie kompozycji na krążku dowodzi tej tezy. Album ten zresztą ma swoją najbardziej klasyczną postać winylowego krążka. Na „stronie pierwszej” tytułowa, sześcioczęściowa suita, natomiast „drugą stronę” wypełnia pięć zgrabnych kompozycji. Co warte podkreślenia, to fakt, iż cały album nie jest długi, nie przygniata słuchacza nadmierną ilością nie do końca strawnych kompozycji. Na tej płycie jest wszystkiego w sam raz, jakby muzyka skomponowana była na miarę potrzeb „starego” wielbiciela talentu zespołu czekającego na nową muzykę, która pozwoli się przeżyć od początku do końca, bez nerwowego międzylądowania rąk na przycisku „stop” lub „pauza”.

Na początek tytułowa suita „Fly From Here”. To powrót do najszlachetniejszych muzycznych tradycji w historii zespołu, jednak sama konstrukcja i aranżacja tego epickiego utworu jest na wskroś nowoczesna. To połączenia tradycji muzycznych ze współczesnym językiem aranżacji i produkcji przyniosło zaskakująco dobry efekt w postaci tej udanej suity. Na pewno nie można porównywać „Fly From Here” do takich klasyków, jak „Close To The Edge”. Tam mamy do czynienia z klasyczną, wielowątkową budową utworu, opartą na wzorcach czerpanych z przebogatej palety możliwości, jakie daje muzyka klasyczna: bogactwo formy, ornamenty, przebogate ozdobniki, temat przewodni przewijający się w przeróżnych kombinacjach. Początek, rozwinięcie, wariacja na temat i wielki finał, gdzie każdy z wątków zagranych w utworze ma swoje powtórzenia, a wszystkie razem wybrzmiewają w patetycznym zakończeniu. Przez blisko dziesięć lat muzycy z Yes poruszali się po tych muzycznych szlakach z ogromnym powodzeniem. Jednak komponując „Fly From Here” postawili na nieco skromniejsze rozwiązania. Kompozycję tę złożono z sześciu, mogących egzystować samodzielnie, części, a razem stanowią one bardzo spójną całość. Występuje tu powracający motyw przewodni, jednak nie jest on aż tak nachalnie powtarzający się i ogrywany kolejno przez wszystkie instrumenty. Raczej powraca w formie melodii, która wyraźnie została nakreślona w pierwszym rozdziale suity. Jest to poprzedzony krótką introdukcją „Fly From Here I – We Can Fly”, który, nawiasem mówiąc, został wybrany na promocyjnego singla i okrutnie okaleczony poprzez wycięcie kilku istotnych taktów kończących jego finałową część. Jednak na płycie brzmi on fenomenalnie. Część druga, „Fly From Here II – Sad Night At The Airfield” to prawdziwa perła na tym albumie. Eteryczny, dostojny, melodyjny, porywający słuchacza do lotu ku przestrzeni, a dużo jej w tym utworze, i te gitarowe unisona wijące się przez całą kompozycję, boskie, jak za dawnych lat... Taki Yes kocham najbardziej. Części IV, V i VI to trochę wariacji instrumentalnej i powrót głównego tematu w finale. Całość pozwala na lot, oderwanie się od rzeczywistości. Jednocześnie nie mamy wrażenia dłużącego się utworu, ciągnącego się w nieskończoność, bombardującego słuchacza niezliczoną ilością dźwięków, motywów i fraz. Ta suita cudownie płynie, pozwala się przeżyć, wznieść poza swoje jestestwo. To zacny utwór, jakiego dawno nie było w twórczości Yes. Mimo, że w pewnym sensie bliżej tej kompozycji do chociażby takiego „Harvester Of Souls” IQ, niż do wspominanego wcześniej klasyka z ich własnego repertuaru.

A co do pozostałych utworów na płycie, to są takie, jakimi Yes raczył nas zwłaszcza w drugiej połowie lat 70. Do moich ulubionych należy bez wątpienia „Life On A Film Set” z ujmującą i przenikającą melodią oraz rozwinięciem tematu w charakterystyczny dla stylu Yes, rozbudowany sposób. Nawet krótka gitarowa impresja pt. „Solitaire” przypomina o korzennej konstrukcji materiału na krążek, coś jak „The Cap” z „The Yes Album”. Płytę zamyka solidna rockowa kompozycja „Into The Storm” oscylująca klimatem gdzieś w okolicach „Tormato”.  Jest ona kapitalnie zakończona podniosłymi partiami gitar i instrumentów klawiszowych. Album całościowo sprawia wrażenie bardzo solidnego dzieła, do którego nie raz, i nie dwa, będę powracał, bo muzyka na nim zawarta mieni się niezliczoną ilością barw i smaczków, które nie są do wychwycenia za pierwszym przesłuchaniem. Wszystko tu jest doskonałe i, jak na Yes przystało, perfekcyjnie zagrane oraz doskonale nagrane. Dzieło doskonałe w najdrobniejszym szczególe. Szkoda tylko, że w rozbudowanej wersji na krążku DVD zespół nie pokusił się o edycję materiału w dźwięku przestrzennym, który tak ostatnio polubiłem. Jak dla mnie to znacząca płyta w dorobku Yes i w rankingu płyt wydanych w 2011r. jak na razie to mój album roku. Słucham tej płyty bezustannie.

Jak zauważyłeś drogi Czytelniku, dotychczas nie wymieniałem nazwisk poszczególnych członków zespołu, gdyż omówienie składu zostawiłem sobie aż na tę chwilę. Personalny szkielet zespołu zostaje niezmienny od wielu lat: Chris Squire – gitara basowa, główny wokal w jednym utworze („The Man You Always Wanted Me To Be”) i fantastyczne chórki, Alan White niezmiennie – perkusja, i genialny, jak zawsze, Steve Howe, kreujący przeróżne klimaty i nastroje na swoich gitarach. Za mikrofonem stanął utalentowany Kanadyjczyk Benoit David, doskonale znany art rockowej gawiedzi chociażby ze zjawiskowej formacji Mystery. Mimo pewnego niezadowolenia okazywanego przez nieliczne grupy fanów, że głosu Andersona jednak brakuje na nowej płycie Yes, Benoit David doskonale poradził sobie w roli nowego wokalisty. W moim odczuciu on wcale nie stara się na siłę zastąpić dotychczasowego lidera zespołu. Ma głos dość podobny do Jona, ale śpiewa po swojemu. Zdaję sobie sprawę, że siła przyzwyczajenia jest ogromna, ale jeżeli już raz był taki incydent w historii grupy, kiedy Jona Andersona nie było w zespole i chłopcy nagrali wówczas niezły album, to nie ma, co teraz narzekać na Davida. Za instrumentami klawiszowymi zasiadł Geoff Downes. W przeszłości już grał na jednym z albumów Yes i to w tym bez Jona Andersona. W przeszłości także nagrywał przeróżne rzeczy. Lideruje z powodzeniem formacji Asia, która nagrywa z różnym skutkiem, raz lepiej, raz gorzej. Jako pianista Yes, Geoff sprawdza się w stu procentach. Nie popisuje się, nie kreuje nadmiernie przesłodzonego tła, jak to czasem bywa w zespole Asia, naprawdę gra przyzwoicie, bo to muzyk, co by nie pisać, dobrej klasy. Produkcji podjął się Trevor Horn. I dlatego „Fly From Here” tak bardzo przypomina mi brzmieniowo płytę „Drama”, którą już w tym tekście, kilka linijek temu ukradkiem przywoływałem. A zacna to płyta i bardzo niedoceniana. I Geoff Downes, i Trevor Horn, i reszta dzisiejszego składu grała na tym albumie. Podobieństwo do „Dramy” jest bardzo widoczne.

Na osobną uwagę zasługuje fakt zaskakująco świeżego brzmienia płyty, a nowatorskiego instrumentarium przecież tutaj nie ma. Żadnych sampli, loopów, kombinacji brzmieniowych na skalę Massive Attack, tylko klasyczne instrumentarium i styl grania znany od czterech dekad. To niezłomny dowód na geniusz twórczy muzyków Yes, na ponadczasowość ich pomysłów muzycznych. To także dowód na ich niebywały talent, muzyczną wrażliwość i niesamowite techniczne umiejętności. Ta twórczość nie potrzebuje dodatkowej oprawy w skandale, istnienie w kolorowych magazynach. To muzyka niepoddająca się wymogom obowiązującej mody, która przemija, niknie, blednie i odchodzi w niebyt. A twórczość grupy Yes pozostaje w pamięci, sercu i duszy na zawsze. Odcisnąwszy swe piętno na słuchaczu raz, pozostaje po kres istnienia.

A nowe dzieło zespołu wpisuje się w panteon najzacniejszych albumów w ich dyskografii, a także w żelazny kanon muzyki rockowej. Gorąco wszystkim ten album polecam.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok