Dream Theater - A Dramatic Turn Of Events

Agnieszka Lenczewska

ImageCzarne chmury zawisły nad Dream Theater w zeszłym roku. Z grupy odszedł „spiritus movens”, jeden z „ojców założycieli”, wręcz symbol zespołu, Mike Portnoy. Nie zniechęciło to jednak pozostałych muzyków. W myśl zasady what doesn't kill you makes you stronger postanowili zawrzeć szyki i na przekór wszystkim wydać nowy album. Oraz rzecz jasna zapełnić wakat perkusisty.

Po zaserwowaniu niecierpliwym fanom przydługawej telenoweli pt. „W poszukiwaniu nowego, idealnego perkusyjnego ekwilibrysty, pasującego do nas”, gorący stołek pałkera został obsadzony. Pierwszego „Majka”, zastąpił drugi „Majk”. Mangini. Człowiek - instytucja. Znakomity muzyk, wykładowca akademicki (Percussion Dept. na prestiżowej Berklee College of Music w Bostonie), najszybszy perkusista świata (zachęcam do obejrzenia odcinka „Time Warp”, którego gościem był właśnie nowy nabytek  Teatru Marzeń) i fajny gość, co z niejednego muzycznego pieca chleb jadł.

Intrygująca (jak to zwykle w przypadku ostatnich wydawnictw Dream Theater) okładka pomysłu Hugh Syme'a, a i tytuł albumu adekwatny do sytuacji, w jakiej panowie muzykanci się znaleźli. Dramatyczne zwroty sytuacji... ciekawe. Życie to jednak potrafi płatać niespodzianki. Ciekawe, czy spłata kolejną podczas odsłuchu najnowszego muzycznego dziecka Teatru Marzeń?

Przed „odpaleniem” albumu wypisałam sobie kilka pytań:

·         Jaki jest bilans otwarcia w przypadku najnowszej, muzycznej produkcji Amerykanów? 

·         Czy ta nowa odsłona zespołu i zapisywana przez muzyków carte blanche  jeszcze kogoś obchodzi

·         Jaki jest świat dźwięków, obrazów i słów „po Portnoyu”?

·         Czy to ewidentne zagranie va banque (oraz wystawienie środkowego palca w kierunku byłego kolegi z zespołu) przyniosło jakąś nową jakość?

·         Czy podjęte przez pozostałych muzyków ryzyko się opłaciło? Ile zyskali,  jak wiele stracili?

·         Jaki jest zatem ten album?

Dziewięć utworów, trzy ballady, niespełna osiemdziesiąt minut muzyki. Wszechobecny John Petrucci. Napisał większość materiału, jest autorem niemalże wszystkich tekstów. Odpowiadał za produkcję całości. To jego album. To on stał za wydaniem „A Dramatic Turn of Events” i w chwili obecnej jest  niekwestionowanym liderem zespołu.

Kawa w termosie. Komórka wyłączona. Płyta w odtwarzaczu. Słuchawki na uszach. Nikt i nic nie może mnie rozpraszać. Wciskam przycisk „play”.

Płyta zaczyna się źle. Bardzo źle. Dramatycznie słabo. Wybrane przez zespół na utwór promujący „On The Backs Of Angels” jest jedną z najsłabszych kompozycji w całej historii Dream Theater. Nudne, bez pomysłu, z nijaką partią wokalną, z „wiertarkową” zmierzającą donikąd solówką Johna P., skutecznie może odstraszać od dalszego zapoznawania się z pozostałym materiałem muzycznym. Coś ołowiane są te anielskie plecy.  Zamiast szybować, pikujemy w dół. Oj – jeśli taka ma być całość to... zaczynam się bać. Swoją drogą, niezrozumiałe są dla mnie wybory zespołu. Wystawienie takiego gniota na wizytówkę abumu to marketingowy strzał w kolano oraz woda na młyn dla nieprzepadających za grupą. Cóż, dzięki Bogu jest klawisz „skip” na pilocie odtwarzacza. Parafrazując jeden z utworów Dream Theater z poprzedniej płyty: koszmar do szybkiego zapomnienia.

Brnę dalej. Odrobinę lepiej (aczkolwiek nadal bardzo przeciętnie) jest w przypadku drugiego z kolei „Build Me Up, Break Me Up”. Nieco upiorna i klaustrofobiczna partia klawiszy Rudessa może się podobać. Gitarowe łamańce Petrucciego również. Niemniej  James La Brie znów nie ma czego śpiewać. Oparty na 4 akordach refren nie jest ewidentnie szczytem bel canto. Nie wiem, jak duży wpływ na powstawanie partii wokalnych miał Mike Portnoy, ale drzewiej bywało znacznie lepiej. Co do samej dyspozycji „Serka” nie mam zastrzeżeń. Śpiewa na całym albumie znakomicie. Jego baryton na szczęście nie wybiega poza skalę. Świetny jest w tych „wyższych stanach średnich”. Tym razem pozbawił słuchaczy wątpliwej przyjemności wysłuchiwania quasi kastratowych „pień”. I dobrze. Obniżenie wokalu przez Jamesa wynika z wieku samego wokalisty, jak i tego, że „Serek” w takich niższych, mniej siłowych klimatach czuje się bardzo swobodnie. Powtórzę, od kilku lat LaBrie śpiewa po prostu rewelacyjnie. Tak jest w przypadku tego albumu. Plusik za wokal, przynajmniej James nie rozczarowuje. Rozczarowuje za to reszta zespołu, a przede wszystkim John Petrucci.

„Lost Not Forgotten” jest pierwszym na płycie utworem, który spowodował szybsze bicie serca. Ostre łojenie, ciekawe klawiszowe patenty, śpiewający z dawno niesłyszaną swadą James oraz niepozbawione uroku muzyczne wywijańce, takie w klimacie „Images And Words” mile pieściły moje uszy. Spodobały mi się zarówno rytmiczno-harmoniczne zabawy, jak i mruganie okiem do starych fanów (chociażby gitarowe szaleństwa Petrucciego, wypisz wymaluj alter ego solówek z … ”Under The Glass Moon”  czy „Learning to Live”, klawiszowe „mooryzmy” Rudessa również mogą się podobać, a i wreszcie schowany Mangini pokazał „lwi pazur”). Gdybym była sędziną jednego z „talent show” byłabym zdecydowanie na TAK. Za takie granie uwielbiam Dream Theater. I stawiam dużego plusa. A nawet dwa!

„This Is The Life”. Czy ja wiem? Pisali lepsze, ładniejsze, bardziej nośne ballady. Owszem, klawisze Rudessa generują miły, orkiestrowy klimat, Petrucci ładnie i z pomysłem przebiera paluchami po gryfie, ale po raz kolejny czegoś mi zabrakło. Odczuwam niedosyt ciekawej, charakterystycznej partii wokalnej. Przecież do cholery to jest ballada. Idealny utwór, by pokazać nie tylko skalę, ale też dynamikę, zabawy artykulacją, alikwoty, wokalne „chiaroscuro” głosu Jamesa LaBrie. Czyżbym tęskniła za klimatami „Metropolis pt. 2. Scenes From A Memory”?

Niemalże połowa płyty i jestem w kropce. Nie jestem zadowolona. Czyżby jednak były perkusista miał rację, proponując pozostałym muzykom chwilową przerwę? Z czterech przesłuchanych utworów zaledwie jeden zapada na dłużej w pamięci. Pozostałe trzy są przeciętne, ba nawet słabe.

(commercial break)

Po tym niezbyt interesującym wstępie, nieco rozczarowana zasiadłam do przesłuchania kolejnych utworów.

I stało się. „Brigdes In The Sky”. Zaczęło się dziać. No wreszcie muzycy przypomnieli sobie, pod jaką banderą grają. Genialne refreny, zmieniające się jak w kalejdoskopie muzyczne pejzaże. Wreszcie znalazłam tą jakże poszukiwaną przestrzeń, oddech, swobodę. No, może przyczepiłabym się do tych wszechobecnych Rudessowych, klawiszowych „chórów” (do znudzenia powtarzających Agnus Dei), ale... to na szczęście tylko introdukcja. Dalej jest po prostu REWELACYJNIE. Czapki z głów. Prawdziwe zespołowe granie! Nie wiem, jakich substancji na siłowni nałykał się John Petrucci, ale wyszło to temu utworowi na dobre. Męskie, rasowe (Rushowe?) granie!

„Outcry” – moim zdaniem najlepsza kompozycja na płycie. Zwariowana, niemalże rozimprowizowana, gdzieś tam niosąca w sobie dalekie echa Liquid Tension Experiment  czy zakręconego muzycznego  fusion Planet X. Takie granie lubię. Poza skalą, pozbawione kunktatorstwa. Czysta zabawa muzyczną formą. Finezyjna ekspresja, radość z grania. Co z tego, że to kolejne spojrzenie wstecz (tym razem w rejony „Falling Into Infinity”). Aż z ciekawości sprawdziłam, czy czasem przez przypadek do studia nie przypętał się Derek Sherinian. Nie, nie pojawił się. Za to Rudess znakomicie go naśladuje. Jest w jego grze trochę jazzrockowej jazdy, mniej tych „cybernetyczno-iPodowych sztuczek”. Ba i Mangini się rozkręcił, a nie tylko wystukuje rytm. GENIALNY UTWÓR! GENIALNY! Szczerze, „Outcry” to jedna z najlepszych kompozycji w historii zespołu. I kto wie, może jedna z koncertowych perełek na nadchodzącej trasie.

Chwilę uspokojenia przynosi „Far From Heaven”. Kolejna błaha balladka. Takie muzyczne nic. Drobiażdżek. Do czego by ten utworek porównać? Wiem! „Vacant” z „Train of Thought”.  Coś czuję po kościach, że będzie to kolejny utwór promujący album. Jest jak najbardziej „radio friendly”, długość ma odpowiednią, a i James bardzo ładnie śpiewa swój tekst. Summa summarum miniaturka w sam raz między przystawkę a drugie danie. Lecę dalej.

„Breaking All Illusions” to kolejna muzyczna podróż w przeszłość. Słyszalne analogie do SFAM wstydu nie przynoszą, wręcz przeciwnie. I jeszcze jedna sprawa. To, co w tym utworze wyczynia Jordan Rudess jest po prostu znakomite. Zrzucił swoją „cybernetyczną maskę” i gra tak przepięknie, że aż ciary po plecach przechodzą. Takiego Jordana uwielbiam. Śliczne hammondy „gadają” z gitarą Johna. A i solo Petrucciego w „Breaking...” jest wręcz... natchnione. Nie wiem, jaki dobry duch go opętał, ale tak „płakać” gitarą dotychczas  potrafił tylko Andy Latimer. Uff... mrowienie w plecach, gul w gardle.

Wieńczące całość płyty „Beneath The Surface” uspokaja rozwichrzone emocje. Śliczna, urocza balladka. Prościutka. Delikatna gitara, klawisze i znakomity wokal Jamesa współgrają ze sobą idealnie. Za takie „wolne kawałki” kocham Dream Theater. Wysmakowane, zagrane nienachalnie. Dźwięki po prostu płyną, aż w końcu rozpływają się we mgle... tak do końca. Piękno w czystej, niczym niezmąconej postaci.

Cyt. Koniec.

To była pełna zakrętów, niesamowitych zwrotów sytuacji podróż po labiryncie dźwięków Dream Theater. Czas na podsumowanie.

Plusy albumu? Z pewnością jego druga część, wokalna dyspozycja Jamesa LaBrie, schowany Jordan Rudess (nie ściga się, wkomponował się w zespół, bardzo ładnie współpracuje z Petruccim i pokazuje swoje ludzkie oblicze), słyszalny bas Johna Myunga (te mini-solóweczki). Nie mam zastrzeżeń do brzmienia albumu. Dla mnie jedna z lepiej brzmiących płyt Dream Theater, chociaż tak naprawdę przetestuje całość stary, wysłużony gramofon. Jeśli winyl wraz z igłą dogadają się, będzie naprawdę fajnie.

Na razie niczego przełomowego nie pokazał Mike Mangini. Gra na tym albumie rzetelnie, ale bez zbytnich popisów. Szkoda trochę, zabrakło mi jego mocnego perkusyjnego „kopyta”. Tylko czasami akcentuje swą nietuzinkowość. Może na następnej płycie pokaże więcej? W końcu przyszedł na gotowe. Za to największy minus „A Dramatic Turn of Events” to jej długość. Płyta jak zwykle w przypadku Dream Theater zbyt długa, ze szkodą dla jakości muzyki. Odkąd pamiętam zawsze mieli problem z selekcją materiału. Tak jest i w tym przypadku. Gdyby album zaczynał się od „Brigdes In The Sky” (i zamieniono kolejnością „Far From Heaven” z „Lost Not Forgotten”) otrzymalibyśmy genialną płytę. Taką, którą z przyjemnością postawiłabym obok takich kamieni milowych, jak  „Images And Words”, „Train Of Thought”, „Awake”, „Scenes From a Memory” czy „Falling Into Infinity”. A tak jest nieźle, momentami wybitnie, chwilami genialnie, a w sporych fragmentach po prostu nudno i bardzo przeciętnie. Nie oznacza to, że „A Dramatic Turn of Events” to zły i tragiczny album. To płyta przełomu w historii grupy, pokazująca zespół na zakręcie, ale w zupełnie niezłej kondycji.  Niemniej nie jest to album przełomowy. Po wydaniu słabiutkiego „Black Clouds And Silver Linings” nie oczekiwałam cudów. Nie miałam rozbudzonych nadziei, stąd też aż tak bardzo rozczarowana nie jestem. Otrzymałam więcej, niż chciałam. Nagrali rzetelny, całkiem niezły album. Najnowsze dzieło Dream Theater jest lepsze niż kilka ostatnich propozycji.

Starożytni mówili, że dzieje ludzkości podzielone są na pięć okresów. Era złota jest już dawno za Dream Theater. Połyskujące srebrną poświatą krążki też już się muzykom przydarzyły. Nadeszła dla Drimów epoka brązu. To ładny metal. Pięknie lśni.

Zapomniałabym dodać: wersja rozszerzona „A Dramatic Turn Of Events” zawiera, oprócz podstawowego materiału, znany już wszystkim (i wielokrotnie parodiowany) dokument z przesłuchania zaproszonych do S.I.R. Studio perkusistów. Jak ktoś lubi telenowele, dramatyczne zwroty sytuacji, zwierzenia, bicie się z myślami, złote myśli, pseudo - suspence oraz inne „momenty”, to niech sobie obejrzy. Dla zainteresowanych: kciuki trzymałam za Marco Minnemanna :). Cóż, nie udało się. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. W Dream Theater bębni Mike Mangini, a Marco trafił do koncertowego zespołu Stevena Wilsona. Też nieźle.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!