Dream Theater - A Dramatic Turn Of Events

Przemysław Stochmal

Image“Pink Floyd to ja” – odpowiednia parafraza tego znanego z historii muzyki rockowej stwierdzenia pewnego artysty coraz sensowniej brzmiała w moich uszach, gdy zapoznawałem się z coraz to nowszymi wydawnictwami Dream Theater z ostatnich kilku lat. Istotnie, Mike Portnoy z płyty na płytę wydawał się stawać Rogerem Watersem swojego zespołu. Coraz więcej lead vocalu jego autorstwa, z tendencją do quasi-growlingu, coraz więcej zwyczajowej metalowej „łupaniny”, o którą, kto wie, być może niesłusznie, posądzałem właśnie jego, coraz więcej Muse i innych, moim zdaniem zbyt pochopnie obieranych za inspirację, nowoczesnych rockowych trendów… Rozstanie z personą o tak dużym wpływie na muzyczny wizerunek zespołu musiało rodzić przypuszczenia, że w muzyce Dream Theater nastąpi przewrót.

Najważniejszym zadaniem, jakie grupa przed sobą postawiła, planując nowy album, było pokazanie, że jednak to nie Mike Portnoy stanowił Dream Theater. Jak się okazuje, dla „A Dramatic Turn of Events”, ukazującego się właśnie nowego albumu grupy, panowie Petrucci, Myung, Rudess i LaBrie obrali najbardziej oczywiste rozwiązanie dla tej sytuacji: należy “kupić” publiczność muzyką przypominającą jej najbardziej lubiane przez nią dokonania zespołu, czyniąc to oczywiście z wielką klasą i błyskotliwością. Najbardziej spektakularne punkty albumu stanowią kompleksowe progresywne kompozycje, którym znacznie bliżej jest do klasycznych około dziesięciominutowych kompozycji grupy, aniżeli do ostatnich dokonań tego kalibru, które niejednokrotnie nie zasługiwały na powierzony im długi czas trwania.

Fakt, że powrót do czasów znakomitego, legendarnego „Images and Words” był manewrem zamierzonym, dobitnie podkreślają zwłaszcza dwa nagrania, które, bez wnikliwej analizy, bez cienia przesady da się określić „kalkami” utworów z albumu z 1992 roku. „Lost Not Forgotten” w swojej konstrukcji, budowanej na charakterystycznie zaaranżowanych motywach rytmicznych i melodycznych, nasuwa ewidentne skojarzenia z „Under a Glass Moon”, w wyjątkowo dokładnym stopniu odtwarzając kolejne „klocki” charakterystyczne dla budowy wielkiego poprzednika. W „Lost Not Forgotten” reminiscencje starszego nagrania pojawiają się niemal od samego początku po charakterystyczne zakończenie, natomiast w przypadku „Breaking All Illusions” w podobnym stopniu czytelna sytuacja, choć dotycząca tym razem „Learning to Live”, odnosi się do pierwszych kilku minut utworu.

Tak bardzo niedwuznaczne odwoływanie się grupy do jednych ze swoich najlepszych, klasycznych nagrań, nie umniejsza jednak jakości nowych utworów. Mimo że „wiemy, co może się zdarzyć dalej”, oba nagrania stanowią znakomite dowody progrockowego mistrzostwa Dream Theater. W wysokiej klasie nie ustępują im również dwa inne najdłuższe utwory na płycie, „Bridges in the Sky” oraz „Outcry”. W każdej z tych kompozycji próżno szukać usilnych prób „nadmuchiwania” na siłę, w nagraniach tych dzieje się tak wiele, jak dawno nie działo się w utworach nowojorczyków. Utwory kipią pomysłami, barwnymi rozwiązaniami, nareszcie właściwe miejsce w szeregu zyskały wielobarwne rozwiązania klawiszowe, zespół raczej stroni zaś od bezmyślnego gradobicia ciężkich metalowych nut. Mike Mangini, nowa postać w zespole, wypada przy tym znakomicie w zawiłych partiach perkusyjnych, które ani nie pozbawiają nowych kompozycji „dreamtheaterowego” charakteru, ani nie tłamszą osobowości perkusisty. Co również bardzo istotne, w owych rozbudowanych kompozycjach jest bardzo wiele melodyjności, co wydaje się znamienne zwłaszcza dla linii melodycznych pisanych dla Jamesa LaBrie, które ostatnimi czasy nie zawsze miały zachwycający potencjał.

Owa melodyjność i witalność cechuje również krótsze nagrania, stanowiące drugą połowę programu płyty. Na polu piosenkowym grupa jednak na szczęście porzuciła trend dość w gruncie rzeczy nijakich przebojów w stylu heavy, z „Constant Morion” i „A Rite of Passage” na czele. Poza znanym już publiczności, drapieżnym, ale przy tym charakternym „On the Backs of Angels” oraz przebojowym, nasuwającym pewne skojarzenia chociażby z „Burning My Soul” „Build Me Up, Break Me Down”, w kwestii piosenek postawiono na ballady. „This Is the Life”, „Far from Heaven” i zamykająca album „Beneath the Surface” – każda z nich jest różna, każda jednak posiada swój urok.

„A Dramatic Turn of Events” bez wątpienia jest najbardziej równą płytą Dream Theater od czasów „Train of Thought”. Poziom jej jest na tyle wysoki, że śmiało można zaryzykować stwierdzenie, iż właśnie pojawił się również i najlepszy album grupy od wydania tamtego pamiętnego krążka. Dream Theater, który na szczęście nie wybrał opcji pięcioletniej przerwy w działalności, powrócił w znakomitym stylu, przypominającym jego najznamienitsze dokonania. Odpowiedź Mike’a Portnoya, będąca czymś więcej niż zestawem kilku dostępnych przez internet piosenek czy kolejnym wspominkowym wydawnictwem Transatlantic, może być dla niego nie lada wyzwaniem.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!