Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy? Taki frapujący, symboliczny wręcz tytuł nosi jeden z najbardziej znanych obrazów Paula Gauguina. Takie też pytania stawiać sobie mógł Mikael Åkerfeldt podczas pracy nad "Heritage". Najnowsze dzieło Opeth pełne jest rozmaitych symboli, których źródła należy szukać przede wszystkim w osobowości, psychice, doświadczeniach i inspiracjach samego twórcy. Tytuł albumu, okładka, teksty, zawartość muzyczna stanowią organiczną całość.
Piękna okładka, autorstwa etatowego współpracownika zespołu, Travisa Smitha, niesie ze sobą spory ładunek symboliki, toposów i skojarzeń. Sam pomysł oparty został na znanym u schyłku średniowiecza wątku ikonograficznym pt. "Wielka Rodzina Marii" (najkrócej ujmując artyści przedstawiali drzewo genealogiczne świętej rodziny - od korzeni, poprzez rodzinne konotacje, aż po najważniejszych spadkobierców cennego DZIEDZICTWA). Tych związków ze sztuką średniowiecza jest w warstwie wizualnej "Heritage" znacznie więcej. Widać, że Smith zna świetnie malarstwo flamandzkie (dotyczy to zarówno samej budowy kompozycji, jak i operowania kolorem, bardzo w charakterze dzieł Jana Van Eycka lub Rogiera van Der Weyden). Okładka rzecz jasna bardziej pasuje do dużej, trzeszczącej płyty, niż do CD.
To pierwszy, bardzo prosty poziom interpretacji. Przyjrzyjmy się bliżej. DZIEDZICTWO - korzenie muzyczne zespołu. Death metal. Mrok. Piekielne czeluście. Stąd przychodzimy. Twarze muzyków zespołu umieszczone zostały w koronie bujnego drzewa. Znalazło się też "miejsce czaszki" dla tych, dla których już nie ma miejsca w zespole. Nikos Kazatsakis napisał w "Ostatnim kuszeniu Chrystusa": Wrota niebios i piekieł sąsiadują z sobą i są identyczne. Dlatego Pera Wiberga już nie ma w Opeth. Tym jesteśmy. Tym jestem. Ja jestem.
Truizmem jest powtarzanie słów: Opeth to Mikael Åkerfeldt. Ale to prawda. To on, z łatwością genialnego stratega przemieszcza po szachowej planszy zestaw pionków. Rzuca do ataku oddziały. Bezwzględnie i z łatwością wymienia muzyków. Przed napisaniem recenzji obejrzałam sobie kilka wywiadów, making off- ów, dokumentów ze studia. Wszyscy muzycy, co do jednego wypowiadali się z uwielbieniem na temat "szefa". I co? Połowy z nich już nie ma. Gdybym miała określić profil osobowościowy Åkerfeldta w jednym zdaniu, to brzmiałoby ono mniej więcej tak: nastawiony na realizację celów, zadań. Nie jest typem bazującym na relacjach, tylko na realizacji pomysłów, zamierzeń, bez względu na cenę, zasoby i ludzi. Zawsze tak było. To był zawsze JEGO zespół. W kontekście tego, nowego albumu te ostatnie personalne "szacher-macher" naprawdę nie mają znaczenia. Otoczenie wokół Mikaela się zmieniało, on sam trwa.
Jak brzmi odpowiedź na pytanie trzecie: dokąd idziemy?
Przyznam szczerze, że o nowe Opeth pokłóciłam się ze znajomymi. Ale taka właśnie jest ta płyta: prowokująca do dyskusji, dzieląca fanów. Dla niektórych szokująca. Wymagająca skupienia i podejścia do materiału muzycznego bez uprzedzeń. Z otwartym umysłem. To płyta Opeth, zespołu, który nie nagrywa słabych albumów. Nie wiem, co działo się w głowie Mikaela Åkerfeldta, że postanowił dać nam "Heritage". Lider grupy nie musi się nikomu tłumaczyć ze swoich muzycznych wyborów. Nagrał to, co chciał. Co mu w duszy zagrało, zaśpiewało, zawrzało. A przecież zapowiadał w wywiadach, że ta płyta taka będzie, opowiadał wielokrotnie o swojej fascynacji muzyką lat 70. Nie słyszeliście? Wiem, że wiecie. Nie marudźcie zatem, Wy z klapkami na uszach, niedopuszczający do siebie faktu, że czas iść do przodu, a nie dreptać w miejscu. Ewolucja jest naturalną koleją rzeczy. Åkerfeldt tym albumem może i pokazał Wam środkowy palec, ale do cholery ma do jego prawo.
DZIEDZICTWO, SPUŚCIZNA – każda sekunda tego albumu jest potwierdzeniem niesamowitego talentu, muzycznej wrażliwości Mikaela i reszty chłopaków. Owszem – ktoś może zarzucić, że Opeth nagrał album retro, swoiste „tribute to”, ale...
Rzeczywiście, nowe wydawnictwo Szwedów jest wielkim ukłonem w kierunku: King Crimson (chociażby gitarowy, frippowski odjazd w „Nepenthe”. „The Devil's Orchard” pachnie Crimsonem na odległość), folkowych odjazdów (andersonowski flecik w „Famine”), Brahmsowskiego fortepianowego romantyzmu („Heritage”). Mahlerowskiego kopa (na zasadzie budowania kontrastów w „I Feel the Dark”), impresjonistycznych drobiazgów a'la Debussy („Häxprocess”, „Folklore”), jazzowych poszukiwań z czasów, kiedy prog i jazz „szły razem pod rękę” (w większości utworów pojawiają się wątki jazzowe, słyszalne w grze sekcji rytmicznej, frazowaniu), czy w końcu starego, dobrego hard-rocka („Slither”, „The Lines In My Hand”), jak i... szwedzkiej szkoły postcrimsonowskiego grania (np.: „Famine”). Nie ma jednak w tym przypadku mowy o bezwiednym, głupim kopiowaniu. „Heritage” jest wartością samą w sobie. Muzyczne inspiracje stanowią li tylko punkt wyjścia do dalszej eksploracji, poszukiwań, tworzenia, deformowania, kształtowania nowej jakości. Jakże otwarty trzeba mieć umysł, by stworzyć na nowo znany już wszystkim świat dźwięków, gęstych harmonii, jazzowej rytmiki. Ta bezkompromisowość i otwartość bardzo mi się spodobały. W przeciwieństwie do pozostałych wydawnictw Opeth, nie znajdziemy na „Heritage” skontrastowanych ze sobą części. Większość muzycznego materiału ma charakter wybitnie konfesyjny. Zamierzeniem Åkerfeldta było raczej operowanie nastrojem, kreowanie wizji, fantasmagorycznych podróży, a nie prostackie „łojenie”. Szept może o wiele bardziej straszyć, powodować gęsią skórkę, niż krzyk wydobywający się z trzewi. Sam Åkerfeldt śpiewa jak zwykle świetnie (ta barwa głosu). Być może ktoś uzna „Heritage” za album monotonny. Mnie ta zarzucana nieco surrealistyczna „monotonność” z pogranicza jawy i snu bardzo pasuje.
Wiem, znajomi narzekają na brak growlu i innych kojarzonych z metalem składników. Krzyczą, że „płyta do kosza”, „Åkerfeldt zwilsoniał”, że do „bani to wszystko”. Starcza im sił na głębokie refleksje w stylu: „zespół się skończył”, „po co ten cały jazz” czy „progowe wykopaliska”. Suszą niepotrzebnie zęby po próżnicy zamiast naprawdę się wsłuchać. Nie mogę jednak odebrać im prawa do wyrażania powyższych opinii, chociaż z żadną z nich się nie zgadzam. „Heritage” miało być albumem eklektycznym, progresywnym, na wskroś zanurzonym progresywnym jeziorze Mikaelowej melancholii. Nie miało być płytą kojarzoną z metalowym poletkiem. Wręcz przeciwnie. Mamy do czynienia z nowym otwarciem. Åkerfeldt złotymi zgłoskami zapisuje się w historii muzyki jako takiej. Nie tylko rockowej i z karmazynowym odcieniem w tle. I takie DZIEDZICTWO po sobie zostawi potomnym. Otrzymał pałeczkę, którą kiedyś w przyszłości przekaże innym. Tworząc "Heritage" zaryzykował. Zagrał va banque. To święte prawo świadomego, nie schlebiającego gustom ogółu WIZJONERA. Ma facet cojones.
Oprócz wysmakowanej warstwy muzycznej coś jeszcze zwróciło moją uwagę. BRZMIENIE. Inne niż dotychczas. W zupełnie inny sposób Åkerfeldt potraktował sam proces nagrywania, ustawiania instrumentów. Zwróćcie uwagę, jak zostały nagrane partie gitar, jak pracuje sekcja rytmiczna. Nie ma na „Heritage” tej charakterystycznej dla Opeth gitarowej ściany dźwięków. Wyeksponowane klawisze Wiberga bardzo często są osią poszczególnych utworów. Podobać się również może gra Axenrota. Przyznam się, że miałam spore obiekcje w stosunku do tego pałkera. Pociągał mnie w Opeth ten charakterystyczny latynoski „vibe” tworzony przez Martina Lopeza. Cóż, Lopeza w zespole od dawna nie ma. Za to Martin Axenrot pokazuje na „Heritage” twarz znakomitego improwizatora, wręcz jazzmana. I cieszę się, że na etapie miksu nie schowano perkusji bardziej w głąb. Brzmienie całości jest ciepłe, może nieco brudne, „tłuste” i „vintage”. To celowy zabieg. Powiedziałabym, że duet Åkerfeldt (pan producent)/Wilson (pan od kręcenia gałkami, miksów i realizator dźwięku) skorzystał ze SPUŚCIZNY studyjnych sztuczek sprzed 40 lat. Ciepło, bardzo przyjemnie, analogowo wręcz brzmi ten album. Na tyle nowocześnie jednak, byśmy mieli świadomość, że mamy XXI wiek. Użyta do nagrywania współczesna technika nie przesłoniła piękna i stylowości brzmienia. „Progressive twins” w swoich poszukiwaniach idealnego dźwięku nie przesadzili. Panowie MÅ/SW słuchają się nawzajem, inspirują, uczą się od siebie, wręcz (co sami przyznają) czują podobny „mood” i „flow”. Uważam, że z całego katalogu płyt Opeth, w których powstaniu uczestniczył Steven Wilson, to właśnie „Heritage” brzmi najpiękniej i najcudowniej. Chylę czoła.
Tak, to płyta, o której będzie się mówić długo. Różnie. Dobrze bądź źle. Z miłością lub nienawiścią. Ale nikt obojętnym wobec „Heritage” nie pozostanie. Dobiegający zewsząd odgłos opadających na podłogę szczęk brzmi identycznie w przypadku zwolenników, jak i przeciwników albumu. Wszyscy jesteśmy równi w obliczu tych trudnych, innych, wciągających, pięknych, niespodziewanych, meandrujących dźwięków.
Z rozdziawionymi ustami stoimy przed drzwiami z tabliczką Opeth i chłoniemy dochodzące do uszu mamiące słowa: come taste the band.
Muzyczne wydarzenie roku. Amen!