Lubię tego człowieka. Po pierwsze za naprawdę ciekawy, mocny głos, podobny trochę do Petera Gabriela. Po drugie lubię go za udział w jednej z moich ulubionych, obok Pink Floyd, King Crimson czy The Beatles, grup; oczywiście chodzi o Genesis. Ray Wilson wystąpił, jak wiemy, w 1997 roku na płycie „Calling All Stations”. Świetnej płycie. Szkoda wielka, że nagrano z nim tylko ten jeden album. A po trzecie lubię tego człowieka za to, że mieszka u nas, w Polsce. To „nasz” człowiek, „nasz Ray” i pewnie gdyby był młodszy, można by mu dać obywatelstwo i powołać do drużyny narodowej w piłce kopanej na Euro 2012.
Byłem kilka razy na koncertach Raya – każdy był dobry, na każdym Ray się nie oszczędzał i na każdym śpiewał jak na płytach. Po niedawnej trasie „Genesis Klassik”, gdzie wykonywał on głównie utwory grupy Genesis z całej jej historii oraz wybór utworów solowych innych członków grupy, nadszedł wreszcie czas na nowy materiał. Ray nagrał go przy pomocy grupy Stiltskin, w składzie której znaleźli się między innymi świetny, grający trochę pod Gilmoura, Ali Ferguson oraz współkompozytor materiału wraz z naszym bohaterem - Uwe Metzler. Na gitarze zagrał również znany z koncertów brat Raya, Steve Wilson (nie Steven z Porków!). Płytę nazwano „Unfulfillment” – Niespełnienie. Posłuchałem jej kilkanaście razy i jestem mile zaskoczony. Ray Wilson poszedł w stronę swojej poprzedniej płyty „Propaganda Man”. A że tamta płyta należała do najlepszych płyt 2009 roku, więc i ta musi być dobra. I jest dobra. Pierwsze wrażenie: jest trochę cięższa niż poprzednia, słychać na niej mocniejsze brzmienie, jest więcej „brudu”, jest jakby mniej „ładna” i mniej „ułożona”. Ale jest też podobna do swojej poprzedniczki. To nie zarzut. Właściwie to, szczerze powiedziawszy, nie podoba mi się tylko jeden kawałek na dwanaście zamieszczonych na albumie (co jest znakomitym wynikiem) – „Voice Of Disbelief”. To taka prosta piosenka bez większego uroku. Singlowy – przebojowy „American Beauty” - też specjalnie nie zachwyca, choć przyznaję, że niektórym spodobać się może. Ale reszta płyty, na czele z utworami „More Than Just A Memory”, „First Day Of Change” czy „She Flies” to urokliwe, znakomite wręcz rockowe utwory śpiewane pewnym, z tą charakterystyczną dla Raya barwą, głosem. Do tego, co już jest normą u tego artysty, osobiste, ciekawe teksty. Tu postawiłbym drobny zarzut, że płyta jest trochę przegadana. Za dużo na niej tekstu. Gdyby tak lekko skrócić niektóre opowieści i dodać więcej solówek (zwłaszcza bardzo dobrej gitary), byłaby płyta rewelacyjna. Ale i tak jest dobrze, a na pewno lepiej niż się spodziewałem (szczerze, to nie przepadałem za starszymi nagraniami Stiltskin, za to, co podkreślam po raz kolejny, uwielbiam jedyną płytę Genesis z Rayem).
Na nowej płycie Rayowi bliżej jest do jego płyty z Genesis niż do starszych albumów Stiltskin. Więc co tu dużo pisać – polecam! I dodam jeszcze, że z dwóch nowych płyt panów Wilsonów – Raya i Stevena – zdecydowanie wolę właśnie tę wyżej omawianą. Ale to już sprawa gustu. I niecierpliwie czekam na koncerty Raya z grupą Stilstskin z tym nowym materiałem.