Pamiętam ten majowy wieczór 1994 roku. Teatr Muzyki i Tańca w Zabrzu. Pierwszy raz w naszym kraju koncertuje okryty już wtedy wielką sławą i legendą zespół Pendragon. Mam wrażenie, że już w tamtym czasie formacja ta zaliczana była do klasycznych filarów progresywnego rocka. Wszyscy czekaliśmy na ten występ z utęsknieniem i nieskrywaną radością. Jednak zanim dane nam było wysłuchanie na żywo mistrzów art rocka, miał nas wprowadzić w nastrój zespół z Niemiec o znamiennej nazwie Ulysses. Byłem jednym z tych, którzy wiedzieli (przynajmniej tak mi się wydawało), czego możemy się spodziewać po tej tajemniczej dla niektórych formacji, lecz przez całą drogę do Zabrza nie puściłem pary z ust, mimo wielu pokus ze strony kilku koleżanek, z którymi wybrałem się na ten urokliwy wieczór. Występ grupy Ulysses może nie przyćmił blasku głównej gwiazdy, ale na pewno zapadł nam w pamięć. Cieszę się z faktu, iż ta efemeryczna płyta niemniej efemerycznego zespołu znalazła miejsce w cyklu Artura „Mistrzowie Drugiego Planu”.
Może teraz kilka słów w telegraficznym skrócie o samym zespole. Ulysses powstał w połowie lat 80. W 1989 roku nagrał swój debiutancki materiał zatytułowany Neronia, jednak poprzez szereg zawirowań w składzie i różnego rodzaju trudności nie udało się muzykom wydać tego albumu. Dopiero w 1993 r. nakładem oficyny Pyra Music płyta Neronia ujrzała światło dzienne. Warto wspomnieć, ze lata 90. to także epoka krainy kaset. Nakładem Metal Mind Productions ukazała się legalnie wydana kaseta z całą zawartością albumu i dość grubą jak na kasetę okładką. Mam tę taśmę do dziś. Wskutek ogromnego pecha, jaki towarzyszył zespołowi, musiał on zmienić nazwę na Neronia właśnie. Od razu także proszę nie kojarzyć tego zespołu z inną muzyczną grupą z Holandii o takiej samej nazwie, obracającą się w nieco odmiennej stylistyce, bardziej progmetalowej.
Skupmy się jednak na opisywanym tutaj albumie Neronia. To wyjątkowo udana płyta i obowiązkowa pozycja w każdej kolekcji fana art rocka. Jest to klasyczna progresywna płyta, zawierająca osiem zwartych, homogenicznych kompozycji, bez zbędnych dłużyzn i wirtuozerskich popisów. Doskonale zagrana i zrealizowana muzyka w duchu wczesnego Marillion, Pendragon czy momentami IQ. Dużo tu baśniowej, sennej gitary, klawiszowego tła, wielowątkowe, rozbudowane, epickie, a za razem bardzo klimatyczne kompozycje. Po prostu mocna artrockowa płyta. Nawet mam problem z wyróżnieniem którejś z kompozycji. Niemniej jednak „Teenage Sweet Hearts” topi moje serce mimo upływu tylu lat, zapada również w pamięć „Freedom Will Be Mine” – epicki utwór zamykający tę płytę. „Days Gone By” oraz „Lost To This World/Forever Lost” także często były przeze mnie odtwarzane w tamtych, jakże ciekawych dla art rocka czasach. Kompozycja „The Sunday Rising” z pełnym uroku pasażem gitarowym przyprawia o szybsze bicie serca i ciarki biegnące wzdłuż ciała.
Ogólnie cały ten album to jedna wielka, pełna bajkowego uroku i klimatu, muzyczna wędrówka. Stylistykę, jaką Ulysses prezentuje na płycie Neronia, można umieścić gdzieś pomiędzy Marillion, tym z okresu „Wielkiej Ryby”, a brzmieniem wspominanego we wstępie Pendragon. Długie, rozbudowane kompozycje, z dużą ilością partii instrumentów klawiszowych, baśniowej gitary i charakterystycznej dla tamtej, złotej epoki neoprogresywnego rocka melodyki. Do tego jeszcze duża dawka emocji, którą słychać w każdej sekundzie albumu. Smaku tej muzyce nadaje gościnna obecność pierwszej damy art rocka tamtych lat, wtedy nadwornej wokalistki Clive’a Nolana, jasnowłosej piękności Tracy Hitchings. Była ona później wokalistką równie kultowej formacji Landmarq, a wcześniej równie efemerycznej i nieosiągalnej już w tej chwili w oficjalnym obiegu grupy Quasar. Po drodze gościła na płycie Gandalfa i na albumach Pendragon.
Płyta Neronia obrosła w swego rodzaju legendę zapewne przez swoją nieosiągalność. Na serwisach aukcyjnych osiąga ona dość wysokie ceny. Pod tym względem jest to taka sama sytuacja, jak z białymi krukami z minionych epok w dziejach muzyki. Historia muzyki zna wiele takich przypadków. Zespoły pojawiały się i znikały, zostawiając po sobie jedną, dwie, może trzy płyty i słuch wszelki po nich ginął. Szkoda, że nie ma szansy na wznowienie tego krążka chociażby dla garstki tych młodych słuchaczy, którym nie wystarczy bezmyślne ściąganie plików z internetu. Płyta ta posiada przepięknie wydaną książeczkę, pachnącą do dzisiaj ulotnym zapachem drukarskiej farby. Mam nadzieję, że kiedyś na witrynach sklepów internetowych będzie można ujrzeć jej wznowienie i będzie to tak samo ważna, klasyczna pozycja, jak dzisiaj Indian Summer, Raw Material czy Babe Ruth. Polecam rozglądać się za tym albumem, bo ta muzyka jest tego warta.