W sierpniu tego roku dostaliśmy bardzo radosną wiadomość od pana Waitsa, iż niebawem na półkach sklepowych pojawi się jego kolejny, dziewiętnasty już (wliczając w to cztery soundtracki) krążek studyjny. Ostatnie wydawnictwo najbardziej postrzelonego (rzecz jasna w pozytywnym znaczeniu tego słowa) ze wszystkich bardów świata to koncertowe „Glitter And Doom Live”. Jeśli zaś chodzi o działalność studyjną, ostatnim albumem był trzypłytowy zestaw (trwający prawie 190 minut!) „Orphans: Brawlers, Bawlers & Bastards”. Po pięciu latach studyjnej przerwy dostajemy nowy materiał pod nazwą „Bad As Me”.
Prócz stałych współpracowników Waitsa, jak jego syn Casey (perkusja), Larry Taylor (gitara basowa) czy (najważniejszy z jego ekipy) wspaniały Marc Ribot (gitara), usłyszymy także innego, z pewnością dużo bardziej znanego zawodnika, a mianowicie Keitha Richardsa – człowieka-legendę, którego nikomu chyba przedstawiać nie trzeba. Keith na „Bad As Me” występuje gościnnie aż w czterech (wszystkich jest trzynaście) numerach. Z innych bardziej znanych postaci, pojawia się także Flea z Red Hot Chilli Peppers. Tak więc obsada iście wyborowa.
Również wyborowo prezentuje się strona muzyczna. Na płycie dominują klimaty najbliższe sercu Waitsa. Czyli trochę bluesa, soulu, jazzu. A wszystko oczywiście w eksperymentalnym, pijackim i kawiarenkowym klimacie. Na najbardziej udanych pozycjach w dyskografii barda, wielkim plusem jest różnorodność materiału. Najnowsze dzieło z pewnością pod tym względem od nich nie odbiega. Są eksperymentalne bluesy czy inne odbiegające od normy piosenki, gdzie prym wiedzie jednostajny motyw (w żadnym przypadku nie nużący), którego idealnie dopełnia niski, zachrypnięty wokal dojrzałego muzyka. Materiał jest spójny. Naprawdę trudną sprawą jest wskazanie najciekawszych fragmentów, gdyż właściwie każdy numer zagrany jest ciekawie i z pomysłem. Każda znana twarz Waitsa ma tutaj swojego reprezentanta. Jest folkowe „Chicago”, bluesujące „Raised Right Man”, rock and rollowy „Get Lost” czy nieco gospelowy “Satisfied”. Jednak najmocniejszą stroną, jak to zresztą często u Waitsa bywa, są bardziej stonowane i nastrojowe pieśni. Takich jest tu kilka. Warto choćby wspomnieć o „Back In The Crowd” czy „Last Leaf”. Jeszcze piękniejszy jest finał. Śmiem twierdzić że „New Year’s Eve” to jedna z bardziej czarownych ballad tego artysty w ogóle! A kto zdążył się już z nim zapoznać, wie że w repertuarze posiada sporo takich perełek. Mistrzostwo!
Długi czas oczekiwań na kolejną pozycję Waitsa, ten niespełna 45 minutowy krążek z pewnością zaspokaja i to z nawiązką. „Bad As Me” żadnych rewolucji nie przynosi, ale też nie ma się do czego przyczepić. Śmiało można powiedzieć, że to drugi najlepszy album Toma (po wyśmienitym „Real Gone” z 2004 roku) w XXI wieku. Nie boję się również powiedzieć, że jest to jedno z większych i wspanialszych muzycznych dzieł tego roku.