Ten, kto zna biografię zespołu Ezra może poczuć się mocno zaskoczony tytułem płyty. Ale od razu wyjaśniam: tytułowa Pennsylvania to wcale nie stan w Ameryce, a nazwa lasu na przedmieściach Cardiff. Walijska Ezra wcale nie wyemigrowała ze swojego kraju i w związku z tym przy słuchaniu płyty, jak można było obawiać się po jej tytule, na szczęście wcale nie należy spodziewać się zalewu amerykańskich piosenek w stylu pop, czy nie daj Boże, country. Co też na samym wstępie warte jest podkreślenia to to, że ten muzyczny las grupy Ezra jest też całkowicie inny od na przykład juthrotullowskich „opowieści z lasu”. W pensylwańskim lesie grupy Ezra usłyszeć można dobrze przemyślaną i dojrzałą muzykę neoprogresywną. Warto na kilkadziesiąt minut poddać się jej magii i wybrać się na spacer wśród drzew, w których grają piękne piosenki.
Grupę Ezra założył przed 15 laty gitarzysta i wokalista Andy Edwards. Nagrał z nią dwie płyty: „Shapes” (1994) i „Big Smiley Sun” (1999). Świat progresywnego rocka owszem zauważył oba te wydawnictwa, ale nie odbiły się one zbyt szerokim echem w zainteresowanych kręgach. Na obu albumach znaleźć można było ot, taki melodyjny rock z delikatnymi progresywnymi ambicjami, lecz w sumie raczej o jednoznacznej inklinacji w stronę melodyjnych piosenek. Ezra uplasowała się w świadomości większości fanów gdzieś głęboko w drugim szeregu brytyjskich wykonawców art rockowych. Fani mocno osadzonego w tradycji gatunku symfonicznego rocka kojarzą jednak Andy Edwardsa poprzez pryzmat jego innego projektu o nazwie The Fyreworks. Było to jednorazowe, choć w chwili wydania płyty „The Fyreworks” (1997) wszystko wskazywało, że działalność tej formacji będzie kontynuowana, przedsięwzięcie artystów związanych z brytyjską wytwórnią płytową F2 Music. Na wspomnianym albumie można było usłyszeć m.in. Roberta Reeda (wtedy jeszcze w grupie Cyan, tuż przed powstaniem Magenty), Danny Changa, Dougha Sinclaira i Tima Robinsona, ale to właśnie Edwards był głównym dostarczycielem materiału i naturalnym liderem projektu. Z nieznanych bliżej względów działalność The Fyreworks nie miała swojego ciągu dalszego, a szkoda, bo muzyka zespołu udanie nawiązywała do progresywnej klasyki lat 70-tych w stylu grup VdGG, czy Genesis. Edwards postanowił skoncentrować się na swojej macierzystej formacji i po kilku latach przerwy trafia nam w ręce najnowsza płyta Ezry. Nie z dalekiej Pennsylvanii, a z coraz bliższego, w dobie tanich linii lotniczych, Cardiff. Ta brytyjskość wyraźnie przewija się w muzyce z tej płyty. Brzmienie Ezry jest dość charakterystyczne, zawiera w sobie pewne elementy brit popu, choć trzeba przyznać, ze zespół nie zapomina o swoich progresywnych ambicjach. Album „Songs From Pennsylvania” zawiera zaledwie 7 utworów, z których dwa zostały napisane chyba tylko po to, by mogły się stać potencjalnymi przebojami. Otwierający płytę „A Little Bit More” i schowany gdzieś pod jej koniec „Lazy” faktycznie są dosyć chwytliwe i mają refreny, przy których człowiek mimowolnie się kołysze, ale to moim zdaniem najsłabsze ogniwa tej płyty. Dlatego proponuję, byśmy pominęli je przy dalszym omawianiu tego albumu, a skoncentrowali się na tym, co na „Songs From Pennsylvania” najciekawsze. Są na nim dwa długie, trwające po około 10 minut utwory. Pierwszy z nich to „Summer Again” – bardzo zrelaksowany, spokojny, rozwijający się bardzo powoli, z ładną linią wokalną i charakterystycznymi chórkami. Dźwięki gitary Edwardsa leniwie rozpływają się w nurcie keyboardowych plam autorstwa Colina Edwardsa. Wspaniale współpracuje ze sobą sekcja rytmiczna Gareth Jones (bg) – Daz Joseph (dr). Tak, „Summer Again” to niewątpliwie jeden z najwspanialszych fragmentów całej płyty. Równie dobrze dzieje się w utworze „Chances”. Z muzycznego punktu widzenia sprawy też idą tutaj w dobrym kierunku, niemniej kompozycja wydaje się odrobinę za długa (trwa 11 i pół minuty). W swej finałowej części jakby trochę się rozsypywała i pękała w szwach od uporczywych powtórzeń pewnych motywów. Dlatego odnoszę wrażenie, że to jednak utwór odrobinę zmarnowanych szans, bo począwszy od linii melodycznej, poprzez umiejętne stopniowanie napięcia, poprzez ciekawy gitarowy akord, po świetną partię skrzypiec w wykonaniu gościnnie pojawiającego się tu Jona Frasera, kompozycja ta traci walory unikatowości i niespodziewanie gubi gdzieś swój ogromny potencjał. Bo ma ona przecież w sobie to wszystko, czego potrzeba długim, prog rockowym kompozycjom, by do cna zauroczyć słuchacza. Ładnie brzmi znacznie krótszy utwór „Everyday”. Posiada on wszelkie cechy dobrej pop rockowej piosenki, a od mniej więcej połowy ze zwykłego przeboju przeradza się on w mocny art rockowy numer z zaskakującymi, iście yesowskimi harmoniami wokalnymi. Najpiękniej i najwspanialej jest w zamykającym płytę utworze „Alive”. To nagranie rzadkiej wręcz urody, prawdziwy punkt kulminacyjny całego albumu, z ciekawie zastosowanym chórem dziecięcym. Kilkakrotnie wyśpiewywany przez młode gardła refren tego utworu chwyta za serce i podkreśla ogromną wartość tej, skąd inąd bardzo udanej płyty.
Na koniec kilka słów o tekstach utworów, bo niektóre z nich robią spore wrażenie. We wspomnianym „Alive” pojawia się taka oto linijka tekstu: „there’s a lady who’s sure all that glittres is what... you believe”. To swoista parafraza słynnych „Schodów do nieba”, która mówi o tym, że mimo wszystko (i na szczęście!) nie wszystkie kobiety na tym świecie są takie same. W innym utworze, o wymownym tytule „Underground”, padają ostre słowa, krytykujące współczesną scenę muzyczną: „have you heard the music they release these days, plastic bands that sound the same”, a chwilę potem: „radio plays the songs that they’re paid to play”. Mocne to słowa, często nie mijające się niestety z prawdą w tym skomercjalizowanym świecie. Grupa Ezra ma na te smutne konstatacje swoiste antidotum. Andy Edwards śpiewa w refrenie: „but we’re still around, making our sound, making it underground”. Grupa zastosowała w tym utworze ciekawy zabieg formalny. W pierwszej jego części, która jest oskarżeniem mediów i nijakich zespołów pop, melodia utworu jako żywo przypomina typową radiową papkę z cyklu „wchodzi jednym, a wypada drugim uchem”. I dopiero w kilkuminutowej instrumentalnej końcówce zespół pokazuje prawdziwe undergroundowe szaleństwo, pełne wspaniałych gitarowych i klawiszowych dźwięków. To jakby optymistyczny znak na to, że w dzisiejszych czasach nie należy się kierować tym, co sztucznie kreowane jest przez środki masowego przekazu, że na szczęście jest jeszcze miejsce na niekomercyjną, wartościową, a co najważniejsze piękną muzykę. Duże brawa za sprytne i inteligentne przesłanie.
Po stosunkowo długim czasie, który spędziłem z nowym albumem Ezry mogę powiedzieć, że warto było poznać tę płytę bliżej i uważnie przysłuchać się większości wypełniających ją nagrań. I choć wydaje mi się, że niniejszym dziełem Ezra raczej nie przedrze się na szczyty współczesnego nurtu art rocka, to sympatycy klimatów zbliżonych do znanych z płyt Jadis, Moria Falls, czy Mr. So & So z pewnością będą pod sporym wrażeniem. A dzięki płycie „Songs From Pennsylvania” zespołowi Ezra jest na pewno zdecydowanie bliżej do ścisłej brytyjskiej prog rockowej czołówki, niż przed jej wydaniem.