Gusty muzyczne każdego z nas w jakiś sposób ukształtowane są poprzez ponadczasową muzykę słynnej „czwórki z Liverpoolu”. Ten proces zapewne odbył się mniej lub bardziej świadomie. Cień twórczości Beatlesów kładzie się szeroko na całokształt późniejszych muzycznych dokonań wielu artystów z różnych szuflad, gatunków, rodzajów muzyki. Gdyby nie „Beatlemania”, nie byłoby tej całej muzycznej rewolucji pod koniec lat 60. Można hipotetycznie założyć, iż takie zjawiska jak Deep Purple, Black Sabbath, Led Zeppelin czy szeroko pojęta psychodelia z Pink Floyd na czele, bez eksperymentów McCartneya, Lennona, Starra i Harrisona zupełnie inaczej by dzisiaj wyglądała. Zjawisko o nazwie The Beatles to także rewolucja kulturowa w bardzo szerokim tego słowa znaczeniu, mająca wpływ na obyczaje, światopogląd i kulturę.
Kto z nas w dzieciństwie nie marzył, by być jednym z nich? Dookoła mnie w szkole roiło się od Paulów McCartney’ów, Johnów Lennonów. Ringo Starr nie miał zbyt wielu naśladowców, bo muzyk z niego marny. Ja zawsze chciałem zostać Georgem Harrisonem. Imponowała mi ta postać. Lennon był kimś w rodzaju rewolucjonisty, rockowego kaznodziei. Jest to postać najbardziej charyzmatyczna z całej czwórki. McCartney chyba jest najbardziej utalentowany muzycznie i wszechstronny. Jednak George Harrison to dla mnie postać mistyczna, wnosząca w twórczość Beatlesów najwięcej słońca i dobrego ducha. To Harrison był spoiwem w zespole, podczas gdy ogarnął ich wielki kryzys podczas nagrywania słynnego Białego Albumu. To on odważył się przyprowadzić na nagrania Erica Claptona. Nigdy wcześniej żaden muzyk z zewnątrz nie uczestniczył w nagraniach wielkiej czwórki. To George podróżował do Indii szukać natchnienia, przywożąc masę „ziół”, które pozwalały uruchamiać niedostępne pokłady ludzkiej świadomości, a ich woń i ciepło, jakie czuło się w płucach, zamieniały myśl twórczą w rzeczywistą muzykę.
W tym roku upływa dziesięć lat od śmierci tego wybitnego muzyka. Nie chcę pisać ogromnego artykułu o historii The Beatles, ponieważ ludzie, którzy są wielkimi znawcami tematu, zrobili to już niejeden raz i to z lepszym skutkiem, niż mógłby dokonać tego piszący dla was autor tego tekstu. Niemniej jednak w kolejną rocznicę śmierci jednego z najważniejszych muzyków tego świata pozwalam sobie zabrać głos. Wypływa to z ogromnego szacunku dla historii muzyki i pokory wobec fenomenu, jakim była twórczość tej grupy i poszczególnych jej członków.
Stosunkowo nie tak dawno ukazało się wznowienie jednej z najciekawszych płyt George’a Harrisona – „The Concert For Bangladesh”. Jak już wspominałem kilka linijek wcześniej, Harrison dla mnie to postać zaiste mistyczna. Bo to nie tylko muzyk z krwi i kości, lecz również niesamowicie wrażliwa na krzywdę i biedę ludzką osoba. George Harrison prócz swojej muzycznej działalności zaangażowany był w walkę z biedą tzw. „trzeciego świata”. Na początku lat 70., kiedy Bangladesz dotknęła wielka klęska głodu, postanowił zwołać swoich przyjaciół i zagrać charytatywny koncert, z którego dochód przeznaczony był na walkę z jednym z podstawowych zagrożeń ludzkości. Wydaje mi się, że my nawet nie do końca jesteśmy w stanie zdać sobie sprawę, co to znaczy odczuć prawdziwą klęskę głodu. Wrażliwość Harrisona nie pozwalała mu przejść obok tego tematu obojętnie, więc dał to, co ma najcenniejszego: talent, popularność, długoletnią przyjaźń z wieloma postaciami ze świata muzyki. Powstał koncert, który spełnił oczekiwania społeczne, ale była to także doskonała muzyczna uczta.
Harrison w moich oczach to największy rockman i bluesman z całej czwórki oraz najbardziej rasowy gitarzysta. Dlatego opisywany tu koncert to prawdziwa rockowo-bluesowa strawa dla fanów gatunku. Mamy tu cały przekrój dotychczasowej twórczości artysty: „My Sweet Lord” z płyty „All Things Must Pass”, ale także „While My Guitar Gently Weeps” czy „Here Comes The Sun” z przepastnego dorobku jego macierzystej formacji. Dzięki znakomitej obsadzie wieloosobowy band stworzony na potrzeby tego wydarzenia zagrał też „Jumping Jack Flash” Stonesów. Jednym z najważniejszych gości tego koncertu był Ravi Shankar. Razem z Georgem wykonali wstęp do koncertu. Ravi przewija się przez całą płytę, nadając orientalny nastrój granej na tym koncercie muzyce.
Na „The Concert For Bangladesh” pojawia się wielu przyjaciół George’a z czasów Beatlesowskich. Słychać tu jedność głosu brzmiącego w słusznej sprawie, radość grania, zaangażowanie i oddanie problemowi, dla jakiego ów koncert został zaaranżowany. Jednorazowe spotkanie przyjaciół dało nam bardzo energetyczną dawkę rocka, bluesa i – nazwijmy to – muzyki świata.
Pamiętajmy nie tylko o McCarntey’u i Lennonie, ale także o George’u Harrisonie, gdyż jego zasługi dla muzyki wcale nie są mniejsze. Po rozwiązaniu The Beatles, Harrison obracał się z powodzeniem w bluesowo-rockowym świecie, nagrywając naprawdę dobre płyty. Ku pamięci George’a polecam ten ponownie wydany, doskonały album „The Concert For Bangladesh”. Otacza tę muzykę niesamowita aura, spowija atmosfera przyjaźni, ciepła, a muzycznie to po prostu dobra rockowa robota i mnóstwo świetnej zabawy.