Tę płytę można, nie ponosząc żadnych opłat, ściągnąć ze strony internetowej zespołu http://www.dreamtheelectricsleep.com. Na zagranicznych, a szczególnie amerykańskich forach i portalach internetowych aż huczy z zachwytów, ochów i achów, że „Lost And Gone Forever” to nie tylko bardzo dobry album, ale niewątpliwie jest jednym z najznamienitszych art rockowych debiutów 2011 roku, dlatego myślę, że warto przynieść słowo o tym wydawnictwie pod polskie progresywne strzechy. Stąd ten tekst.
Zanim o zespole Dream The Electric Sleep, podpisującym się też skrótem „DTES” powiem od razu, że chcąc nie chcąc (chcąc!!!) muszę dołączyć się do pochwalnego chóru i, póki co, nie widzę żadnego innego „newcomera” (no, może poza grupą Ultraviolet Daylight), który by w tym roku zrobił na mnie większe wrażenie, niźli właśnie ci enigmatyczni, acz niezwykle utalentowani Amerykanie. Matt Page gra na gitarach i śpiewa, Trevor Willmott na gitarach, Joey Waters na perkusji, a Chris Tackett na basie. Na płycie „Lost And Gone Forever” opowiadają historię… trudnego życia rodziny górniczej ze Wschodniego Kentucky opowiadanej z punktu widzenia dwojga emerytów: Clementine i Jacka, których postaci, jako głównych bohaterów i narratorów całej historii, oparte są na losach dziadków Matta Page’a. Tyleż dziwny, co niespotykany to temat jak na progrockowy koncept album. Wydaje mi się, że takiej historii w artrockowym świecie jeszcze nie było. Lecz nie koncentrujmy się tutaj na warstwie literackiej tego albumu, skupmy się lepiej na muzyce.
A naprawdę jest czego na albumie „Lost And Gone Forever” słuchać. Jest to 75-minutowa epicka muzyczna podróż pełna niezwykłych wrażeń i odniesień do twórczości Pink Floyd, Oceansize, King Of Leon, po części także do Dream Theater oraz muzyki amerykańskiego Południa. Jednym zdaniem, jest na tym albumie sporo dobrej muzyki, w którą by wgryźć się dokładnie potrzeba trochę czasu. Nie znaczy to wcale, że jest to album trudny w odbiorze. Wręcz przeciwnie. Pomimo, że długi, to słucha się go z dużą przyjemnością, a często zmieniające się tematy (w sumie program płyty wypełnia aż 14, trwających po około 5-6 minut, powiązanych ze sobą utworów), sprawiają, że ani przez chwilę nie ma mowy o nudzie, ani o jakimkolwiek znużeniu. Nic dziwnego, że tu i ówdzie odzywają się głosy, że to najciekawszy debiut progresywnego rocka, który dotarł do nas z Ameryki w 2011 roku. Podpisuję się pod tym obiema rękami.
Wypada teraz poczekać na podpisanie przez zespół Dream The Electric Sleep dobrego kontraktu dystrybucyjnego, tak aby jego muzyka trafiła do jak największej liczby słuchaczy (pomysł z darmowym downloadem wydaje się tylko połowicznym rozwiązaniem), rozkręcenie machiny reklamowej oraz oczywiście na drugi album, który jak to często bywa, zapewne zweryfikuje twierdzenie czy mamy do czynienia z nowym ważnym zespołem, czy raczej „Lost And Gone Forever” to jednorazowy „wyskok” tej, póki co, bardzo obiecującej formacji.