Sebastian Hardie to pierwszy symfoniczno-rockowy zespół rodem z Australii, który odniósł sukces poza Antypodami. Powstał w Sydney w 1967 roku i na początku występował jako Sebastian Hardie Blues Band, lecz niedługo potem zrezygnował z drugiego członu nazwy z powodu zmierzania w stronę muzyki pop. Nie pozostał jej jednak wierny i w 1973 roku opracował bardziej progresywny styl rockowy. Jednym z pierwszych członków zespołu był Jon English (śpiew, gitara), który jednak większą sławę zyskał później jako odtwórca roli Judasza Iskarioty w australijskiej wersji musicalu "Jesus Christ Superstar". Mario Millo, który dołączył do grupy nieco później, stał się potem bardzo cenionym i wielokrotnie nagradzanym autorem muzyki telewizyjnej i filmowej. Muzycznie zespół prezentuje mieszaninę brzmienia zespołów Pink Floyd i Camel. Co zresztą wyraźnie słychać na dwóch klasycznych już dzisiaj płytach grupy: „Four Moments” (1975) oraz „Windchase” (1976).
W 2012 roku kapela w składzie: Alex Plavsic (perkusja), Peter Plavsic (gitara basowa), Mario Millo (gitary, mandolina, wokal) oraz Toivo Plit (klawisze) wydała album zatytułowany „Blueprint”. Mamy na nim zestaw sześciu kompozycji trwających 40 minut.
Cóż mogę powiedzieć o tym wydawnictwie? Ano to, że dwaj bracia Plavsic i reszta załogi przygotowali ciekawy symfoniczny „progres”. To bardzo fajny i przyjemny materiał, dość optymistycznie i lekko brzmiący. Muzycznie jest dużo przestrzeni wytyczanej przede wszystkim przez ciekawe partie instrumentów klawiszowych, natomiast zagrywki gitarowe szybko, by nie rzec momentalnie, wpadają w ucho, a potem na długo zatrzymują się w głowie. Tak jest na przykład w numerze drugim na płycie „Vuja de” – brzmienia gitarki, jako motywu przewodniego, nie da się zapomnieć od razu… To fajny moment by podnieść emocje, osiągnąć punkt kulminacji i zagrać na jakimś mega cyrkowym przedstawieniu. To naprawdę trafione nagranie. Mające w sobie sporo z ducha muzyki grupy Camel.
Całość albumu utrzymana jest w raczej umiarkowanym tempie i melancholijnym, lekko wesołym klimacie. Jest progresywnie, artrockowo i symfonicznie. Jest dość oszczędnie pod względem wokalnym. Trochę szkoda, bo być może płyta stałaby się bardziej przekrojowa. A tak, mamy tutaj materiał przeważnie instrumentalny (choć na przykład takie nagranie, jak „Art Of Life” to prawdziwy majstersztyk wokalno-instrumentalny). Śpiew jest tylko dodatkiem do reszty. Może to celowy zabieg, a może przekazanie słuchaczowi wiadomości, że wokal nie ma tutaj nic do powiedzenia... Ale to już inna historia...
W każdym razie dla sympatyków klasycznych „wielbłądzich” brzmień (tych jeszcze z dekady lat 70.) album „Blueprint” grupy Sebastian Hardie to pozycja obowiązkowa.