Nie ma niespodzianek. Ale przecież nie zawsze niespodzianki być muszą. Grupa It Bites nagrała nowy album utrzymany w typowym dla siebie stylu, z tą całą swoją brytyjskością, charakterystyczną melodyjnością podlaną pop/progowym sosem. Choć zaskoczeniem może być to, jak zespół, który stracił swojego frontmana, wokalistę i głównego kompozytora (Francis Dunnery) zdołał po kilkunastu latach przerwy w działalności, z nowym liderem na pokładzie (John Mitchell; tak, to ten gość z Areny!), tak udanie wpisać się w styl nakreślony przez wczesne wcielenie It Bites i zdefiniowany w drugiej połowie lat 80. Ale tym faktem dziwiliśmy się na wydanej przed 4 laty płycie „The Tall Ships”. Teraz zespół poszedł jeszcze dalej. Zmierzył się po raz pierwszy w swojej historii z konceptem, a tematem przewodnim uczynił rozliczenie się z pewnym wycinkiem historii własnego kraju.
Punktem wyjścia jest odnaleziona stara, utrzymana w kolorze sepii, fotografia ubranego w mundur I wojny światowej młodego człowieka. Czy nie przypomina Wam to historii ojca Pinka opowiedzianej przez Rogera Watersa w filmie „The Wall” (tam też główny bohater odnajduje w szufladzie swojej matki zdjęcie ojca, który nie wrócił z wojny)? Nie zdziwcie się zatem, gdy usłyszycie pierwsze dźwięki otwierającego płytę „Map Of The Past” utworu „Man In The Photograph”: strojenie radia, łapanie angielskich radiostacji nadających audycje w czasie wojny, dźwięki organów (fisharmonii?) i łagodny śpiew Mitchella opisujący postać ze znalezionej fotografii. Nastrój niemalże jak z „When The Tigers Broke Free”. A potem zaczyna się już jazda na całego: „Wallflower”, który jest jednym z najlepszych utworów na płycie, potem kompozycja tytułowa, w której znowu powracają echa muzyki Pink Floyd, piękna ballada „Clocks”, fantastyczny klimat, pełen potężnych, acz cały czas melodyjnych brzmień, w kompozycji „The Big Machine”, patetyczne nagranie „Cartoon Graveyard”, w którym sekcja rytmiczna Bob Dalton – Lee Pomeroy demonstruje szereg karkołomnych „połamańców”, wodewilowo-chóralny utwór „Send No Flowers”, przeuroczy, obdarzony fenomenalnymi solówkami na klawiszach (John Beck) i gitarze (John Mitchell) „Meadow And The Stream”… No i to wspaniałe zakończenie, bezwiednie wywołujące łzy wzruszenia, w postaci kompozycji „The Last Escape” oraz wieńczącego całość krótkiego tematu „Exit Song”. Ten kończący płytę niespełna dwuminutowy fragment jest niczym innym, jak nawiązaniem do floydowskiego początku płyty. Z tym, że ze starego radioodbiornika dobiegają tym razem komunikaty o katastrofie Titanica.
Rozliczanie się z własną historią, brytyjskością, chwytanie się za bary z narodowymi kompleksami i trudnymi wydarzeniami, z których wychodzi się okaleczonym, ale i silniejszym… O tym opowiada ten dobry, a kto wie, czy nie najlepszy w dorobku grupy It Bites, album. Słychać na nim wyraźne wpływy ikon angielskiego rocka. Ja wyłapałem nawiązania do Pink Floyd, The Moody Blues, Genesis, Petera Gabriela, Queen (posłuchajcie tych pompatycznych orkiestracji i wielopiętrowych harmonii wokalnych w „Cartoon Graveyard” i wodewilowych kupletów w „Send No Flowers”), Electric Light Orchestry, Kino (wiadomo!), Elbow, a nawet Oasis…
To bardzo „brytyjski” album. Tych różnorakich wpływów jest zapewne na tej płycie znacznie więcej. Niemniej wydaje mi się, że zawiera ona muzykę na wskroś naznaczoną stylem i jedynym w swoim rodzaju znakiem jakości pasującym wyłącznie do grupy It Bites. I choć posiada ona też kilka nieco słabszych momentów (jakoś nie mogę zdzierżyć utworu „Flag”), to bezdyskusyjnie trzeba ją uznać za niezłą, a zarazem bardzo przystępną płytę. Rzecz godna najwyższej rekomendacji.