InVertigo - Veritas

Andrzej Rafał Błaszkiewicz

ImageOstatnio zastanawiałem się nad tym, czy istnieje jeszcze klasyczny artrock, będący wypadkową muzycznych fascynacji minioną epoką lat 70. ubiegłego stulecia, pełnymi uroku melodiami oraz aranżacjami, które gdzieś w głębi serca nawiązują choć trochę do muzyki klasycznej. Ten artrock, który tak silnie odbił swoje piętno na moim prywatnym, muzycznym świecie. Odnoszę bowiem wrażenie, że zdecydowana większość artystów myśląca i grająca inaczej – w duchu odrodzonego progresywnego rocka – poddaje się trochę dyktatowi mody. Mnóstwo zespołów zupełnie niepotrzebnie postanowiło być cieniem Dream Theater czy Porcupine Tree. Jeszcze inni zrezygnowali z własnej tożsamości i indywidualności na rzecz krótkich, banalnych piosenek z tekstami będącymi bełkotem o niczym. Co gorsze, ci właśnie artyści dorabiają do swojego wizerunku nową ideologię tylko po to, by zagrały ich singla setki rozgłośni radiowych. Na szczęście jednak są zespoły, które zapewniając sobie egzystencję z zupełnie innych źródeł, tworzą taką muzykę, na jaką mają ochotę. Rzecz jasna, że piszę tutaj o moim ulubionym gatunku muzycznym. Niemniej jednak dzieje się tak w tysiącach szufladek muzycznych, do których powrzucano wykonawców, by móc ich jakoś określić i nazwać. Ilekroć dopada mnie zwątpienie w mojego ukochanego artrocka, tyle razy moje obawy zostają rozwiane przez nowy, niezmanierowany, pełen energii i pozytywnych emocji zespół. Takim kolejnym jasnym punktem na progresywnym horyzoncie jest niemiecka formacja InVertigo.

Zespół powstał w 2006 roku, a jego pierwszy album „Next Stop Vertigo” wydany nakładem Progressive Promotion Records ujrzał światło dzienne w 2010r. Był to solidny debiut. Młodzi Niemcy zwrócili uwagę środowiska na swoją muzykę. Jednak obyło się bez fajerwerków. „Next Stop Vertigo” trafiając do mojego zbioru przykuła moją uwagę brzmieniem, którego tak bardzo ostatnio brakuje mi na rynku. Solidny, soczysty, pełen energii, mający mocne korzenie w brzmieniu zespołów IQ, Arena, dawnego Marillion i Pendragon, rock progresywny. Pomyślałem, że trzeba poczekać na następne dokonania zespołu. Pierwsza płyta, choć obiecująca, nie absorbuje uwagi na dłużej niż tydzień. Potencjał jednak jest widoczny, wyraźnie namacalny.

Nie pomyliłem się. Zespół nie kazał długo czekać na swoją nową fonograficzną propozycję. Oto leży na moim biurku ich drugi album „Veritas” i…? Cóż za rozkosz – od pierwszych taktów. Zacznę jednak omawianie tego krążka od ogólnych wrażeń, jakie mam po wysłuchaniu całości. Słucha się tej płyty przyjemnie, lekko, długie kompozycje „nie bolą” podczas słuchania i nie przygniatają swoimi rozmiarami. Longplay brzmi jak marzenie. Pełna gama kolorów jakie lubią miłośnicy tego typu produkcji. Album pełen jest melodyki, zwiewności, lekkości. Muzyka, jak na zespół wspierający się wyżej wymienionymi wzorcami, jest na najwyższym rockowym poziomie. Pełno tu urzekających, ale niebanalnych melodii, często bardziej wysmakowanych niż u popularnych sezonowych gwiazdek. Dużo tu labiryntów rytmicznych, aranżacyjnych smaczków, które ujawniają się po kolejnych przesłuchaniach. Jednym słowem jest to bardzo poważna, 70-minutowa dawka czystego progresywnego rocka.

Album otwiera utwór „Darkness”. Wmontowano w jego treść serię szpitalnych dźwięków uświadamiających słuchaczowi realną perspektywę przejścia na tamten świat. Fragment homilii Papieża Benedykta XVI podkreśla mocną wymowę tej kompozycji. Po tym znakomitym otwarciu następują dwie typowe dla gatunku artrockowe piosenki: mająca szansę na miejsce na playliście w niszowej rozgłośni melodyjna „Lullaby” i pulsujący, rytmiczny kawałek „Waves”, którego tytuł w pełni odzwierciedla jego dynamiczny i hipnotyczny charakter. Dwa kolejne, „Dr. Ho” i „Suspicion”, to genialne w swojej istocie utwory. Zwłaszcza ten drugi, 13-minutowy, epicki, mocno osadzony w progresywnej tradycji. Płytę zamyka pięciominutowa kompozycja „Truth”, będąca jedynie instrumentalnym wstępem do suity „Memoirs Of A Mayfly”. Jakże się cieszę, że są muzycy mający pomysł na takie długie, wielowarstwowe muzyczne opowieści. Brawo, słucha się tego z ogromną rozkoszą.

Nie chcę zabierać wam, moi drodzy, czasu pisaniem o solówkach gitarowych, pasażach klawiszy, pracy sekcji rytmicznej. Wszystkie te elementy w przypadku albumu „Veritas” stanowią homogeniczną całość. Podczas słuchania tej muzyki wpadnie wam zapewne w ucho jakaś błyskotliwa, szczebiocząca gitara. Niejeden pochód mocno akcentowanych instrumentów klawiszowych wzbudzi wasze zainteresowanie. Jednak spójność brzmienia płyty to jej główny atrybut i wielka, powalająca moc. To album zdecydowanie do słuchania w całości i wielokrotnie z dużą uwagą i zaangażowaniem.

„Veritas” to dobry kierunek, w jakim podąża grupa InVertigo. Mam nadzieję, że to dopiero początek pasma sukcesów młodych Niemców na polu eksploracji ogromnych pokładów progresywnego rocka. Oby następne propozycje potwierdziły ich klasę i wzmocniły znaczenie InVertigo w rockowym świecie.

Pozwolę sobie przedstawić tę utalentowaną artrockową młodzież. Sebastian Brennert – gra na instrumentach klawiszowych i śpiewa. Bardzo dobra angielszczyzna, nawet nie brzmi tak „kwadratowo”, jak to ma miejsce u wielu niemieckich zespołów. Mnie to niemieckie brzmienie języka angielskiego nigdy nie przeszkadzało, ale wiem, że pośród was są tacy, którzy uważają to za mankament. Jacques Moch odpowiada za gitary. Matthias Hommel świetnie szyje na basie, a łoi na bębnach Carsten Dannert. Życzę wiele dobrego muzykom InVertigo, mając nadzieję na kolejną fantastyczną przygodę z tym utalentowanym, pełnym pomysłów zespołem. A ich nową płytę „Veritas” gorąco polecam. Nie będziecie zawiedzeni. Piszę to z pełną odpowiedzialnością.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!