Powrót Ultravox z krainy muzycznego niebytu do realnego świata jest dla mnie wydarzeniem bez precedensu. Najnowsze dzieło czwórki Brytyjczyków, ku zaskoczeniu wielu sceptyków, zasłużenie zbiera pozytywne opinie wśród fanów. Muzyczne zmartwychpowstanie zespołu uznać można za wyjątkowo udane. Zwłaszcza, że na palcach jednej ręki policzyć można te naprawdę udane powroty. Album „Brilliant” cieszy ucho, zachwyca, pochłania słuchacza. Rok 2012 Midge Ure i spółka zaliczyć mogą do udanych. Pragnę więc cofnąć się w historii zespołu do czasów ich największej świetności i wydobyć z lamusa album, który jest wyróżniającym się sukcesem artystycznym Ultravox. Zanim przejdę do meritum, kilka słów tytułem nakreślenia całej sytuacji muzycznej, jaka miała miejsce ponad 30 lat temu.
Początków Ultravox należy szukać w połowie lat 70. Wówczas na świecie szalała punkowa zawierucha. Mimo iż nigdy punkowcem nie byłem, to paradoksalnie temu przewrotowi kulturowemu zawdzięczam bardzo wiele. To dzięki punkowej rebelii zaczęły powstawać niezależne wytwórnie, zespoły jeden po drugim brały los w swoje ręce. Przewrót spowodowany niechęcią do sztywnych zasad sterujących światem ożywił skostniałego trupa muzyki popularnej i tchnął w niego nowy, świeży oddech. Dzięki tej przemianie poznaliśmy zespoły, o których zapewne świat nigdy by nie usłyszał. The Police, Dire Straits to tylko wierzchołek tej piramidy. Również Ultravox jest pokłosiem tamtych niespokojnych czasów.
Zespół powstał w 1977 r. z inicjatywy Johna Foxxa. Była to muzyka zgoła odmienna od tego, co kojarzy nam się z nazwą Ultravox. Na pierwszych trzech albumach grupa prezentowała szorstką, bardzo surową odmianę zimnej fali, lecz zawierającą w swojej strukturze sporą dawkę liryki. Ten nowofalowy epizod nie trwał jednak długo. Bo oto pod sam koniec lat 70. formację opuszcza John Foxx, poświęcając się twórczości własnej. Nadmienię, iż w 1982 r. Foxx wydaje jeden z najważniejszych albumów nowego romantyzmu – „The Garden”.
Ultravox powraca z odmienionym obliczem w 1980 roku. Na jego czele staje znany już w środowisku muzycznym Midge Ure. Niebywale charyzmatyczna postać, obdarzona niezwykłym głosem. Świat dostaje płytę „Vienna” – muzyczny pomnik tamtych czasów. Niezwykle elektroniczna muzyka z romantycznymi ornamentami pod postacią fortepianu i skrzypiec. Rockowa gitara i wypunktowana sekcja rytmiczna nadają temu na wskroś nowoczesnemu brzmieniu ogromny ładunek energii. To po części jest jedna z definicji brzmienia new romantic: melancholia schowana pod osłoną elektrycznego, zimnego rocka. Czas pokazał, iż wiele wspólnego po latach ma ta muzyka z klasycznym rockiem. Jeden z czytelników pisma „Melody Maker” napisał do redakcji, że „Vienna” to tak samo klasyczny utwór jak „And You And I” Yes, tylko zagrany inaczej. Podpisuję się pod tymi słowami całym swoim jestestwem. Pisać szeroko o albumie, o którym napisano już wszystko, raczej mija się z celem. „Vienna” znana jest fanom solidnego klasycznego rocka na całym świecie i żaden nowy tekst niczego nowego do ukształtowanej przez Ultravox wizji nie wniesie.
Chciałbym zwrócić uwagę czytelników na następny album – „Rage In Eden”. Bo to zdecydowanie bardziej nowatorska pod wieloma względami pozycja w dyskografii zespołu. Na pierwszy rzut ucha słychać tu kontynuację kierunku obranego na poprzednim albumie. Wszak „Vienna” w świadomości wielu fanów to pierwszy album Ultravox. Ja nazywam tę sytuację nowym otwarciem. „Rage In Eden” to przede wszystkim poważny eksperyment w sferze poszukiwań brzmienia. Bez wątpienia ogromne zasługi na tym polu odnosi Billy Carry, klawiszowiec zespołu. To on jest kreatorem tych metalicznych, wyimaginowanych dźwięków, których na „Rage In Eden” jest chyba najwięcej. Album usłany jest futurystycznym bitem generowanym z elektronicznych urządzeń obsługiwanych przez Billy’ego. Zimne, głębokie tło pod każdą z piosenek to także jego pomysł. Całość przepełniona jest niewidocznym, ale odczuwalnym cieniem niepokoju. Pod pozorną melodyką piosenek czai się oddech nuklearnej zagłady, niepewnego jutra. A raj przestaje być oazą spokoju, bo i tu dotąd służalcze zastępy aniołów podnoszą ręce w geście niezadowolenia z panującego porządku. „Rage In Eden” to album bardzo interesujący zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej.
Płytę rozpoczyna utwór „The Voice”, który aż unosi słuchacza mocą swojego refrenu. To dynamiczna kompozycja, bardzo charakterystyczna dla wizerunku Ultravox. „We Stand Alone”, „Rage In Eden”, „I Remember (Death In The Afternoon)” to zwarta, nierozerwalna całość. Midge Ure niczym kaznodzieja wyśpiewuje swoje teksty na tle chłodnego, romantyczno-rockowego brzmienia. „The Thin Wall” to utwór będący w opozycji do wszystkich zasad obowiązujących w stacjach radiowych: niemelodyjny, bez wyraźnego refrenu, zgrzytliwy, pełen elektronicznych kontrastów. Generalnie cały ten album jest napakowany kontrastami dźwiękowymi pochodzącymi z elektronicznej kuźni Billy’ego. Od „The Thin Wall” poprzez siedmiominutowy, jednostajny „Stranger”, „Accent On Youth”, „The Ascent”, aż do „Your Name Has Slipped My Mind Again” to bardziej nowofalowa, surowa i zimna, zawierająca niemal punkowe elementy w warstwie rytmicznej część albumu. Literacko „Rage In Eden” stanowi komentarz do sytuacji społeczno-politycznej początku lat 80. odczuwanej przez młodą, osamotnioną i zagubioną jednostkę ludzką. Wyjątkiem na tej płycie jest wspomniana już kompozycja „Your Name Has Slipped My Mind Again”. Jest to ciepła, melancholijna ballada, dość nietypowa jak na zimnoszkliste brzmienie Ultravox. „Rage In Eden” to najmniej obfitująca w przeboje propozycja zespołu. Zaledwie „The Voice” i „The Thin Wall” zostały wydane na singlach. Jednak w świadomości polskiego fana muzyki, niekoniecznie wielbiciela twórczości Ultravox, jeden fragment tej płyty jest znany doskonale, mianowicie łącznik pomiędzy „The Ascent” a „Your Name Has Slipped My Mind Again”. Został on wykorzystany przez redaktora Marka Niedźwiedzkiego jako wstęp do Listy Przebojów Programu Trzeciego. Album „Rage In Eden” można podzielić według stron wydania winylowego. Strona pierwsza to ta bardziej melodyjna, chwytliwa. Zaś strona druga obfituje w większą ilość eksperymentów. Znacznie mniej wpada w ucho po pierwszym przesłuchaniu, lecz jest bardziej frapująca i ciekawsza, dużo bardziej interesująca, po prostu twórcza. Dzieło stanowi jednak zwartą, homogeniczną całość. Ta płyta to konglomerat nowofalowych, noworomantycznych i elektronicznych brzmień. Wszelakie pomysły zaklęte są w pięcio-, sześciominutowych, wielowątkowych, niebanalnych i bardzo melodyjnych piosenkach. Zwłaszcza tych w pierwszej części albumu, bo jak wspomniałem wcześniej – strona B tego krążka już tak chwytliwa nie jest.
„Rage In Eden” poprzez swoje poszukiwania ukształtował właściwe brzmienie Ultravox. Zaowocowało to później na płytach „Quartet” i „Lament”. Zespół w drugiej połowie lat 80. odniósł zarówno sukces artystyczny, jak i komercyjny. Fundamentem jest jednak omawiany w tym tekście krążek. Warto po latach zwrócić uwagę na ten album, ponieważ nic nie stracił ze swojej świetności, oryginalności i świeżości. Brzmi nadal interesująco i – co zaskakujące – bardzo nowatorsko, a minęło już 30 lat od jego wydania. „Rage In Eden” to po prostu genialny materiał. Fanom polecam dwupłytową reedycję tego krążka wydaną w remasterowanej serii w 2008 roku. Na drugiej płycie znajdziecie strony B singli, utwory koncertowe, inne wersje znanych kompozycji. Jednym słowem – dodatkowa porcja interesującej muzyki.