Rush to nie jest już tylko nazwa określająca muzyczne poczynania trójki genialnych multiinstrumentalistów z Kanady. Rush to sposób na własne miejsce we współczesnym skomplikowanym i trudnym świecie. Rush to życiowa filozofia. Rush to mikrokosmos podlegający ciągłej ewolucji, to nieustanna hipertrofia, Rush to najwspanialsze zjawisko socjologiczne, a także muzyczne, jakie dokonało się dotychczas na Ziemi. Rush – pośpiech, wirowanie niemające początku ni końca, wciągający wir pełen zaskakujących dźwięków, emocji, doznań. Nie wyobrażam sobie życia bez obecności tego zjawiska w moim życiu, bez jego wpływu na moją świadomość. Rush to dla mnie religia. A ja jestem jej wyznawcą poddającym się jej działaniu bezgranicznie.
„Clockwork Angels” to już dwudziesty tom muzycznej opowieści zawieszonej na granicy wyimaginowanego świata, gdzieś między światem realnym a fantazją. Chociaż twórca libretta do tej rockowej opery, Neil Peart, tym razem nie pisze o innych odległych światach, nie roztacza kosmicznych wizji, nawet nie dotyka baśniowego świata fantasy. „Clockwork Angels” to historia młodzieńca pełnego marzeń, planów, nadziei. Jednak zetknięcie z brutalną rzeczywistością współczesnego, nieprzyjaznego świata powoduje w jego umyśle bardzo poważny dysonans. Mimo zebranych od życia cięgów nasz bohater nie rezygnuje ze swoich planów i marzeń. Stara się za wszelką cenę ocalić własną osobowość wraz z jej wszystkimi elementami. Nie porzuca swojego sposobu na własny rozwój, konsekwentnie wcielając w życie swoje zamierzenia i powzięte wcześniej decyzje. Neil Peart od albumu „Fly By Night” (tego z wizerunkiem sowy śnieżnej na okładce) zajmuje się pisaniem tekstów. W moim odczuciu jest to jeden z najgenialniejszych tekściarzy w historii muzyki. Niesamowicie interesująca to postać. Bardzo inteligentny człowiek. Polecam jego stronę internetową. Prowadzi on coś w rodzaju dziennika. Pisze tam o muzyce, sprawach społecznych, zjawiskach socjologicznych, komentuje wydarzenia. Jest zdeklarowanym, świadomym ateistą. Imponuje mi jego życiowa filozofia i mądrość. Bardzo szanuję artystów takiego kalibru. Jednym z przyjaciół Neila jest niejaki Kevin J. Anderson, pisarz SF. Jest on tak zafascynowany warstwą literacką „Clockwork Angels”, iż napisał na podstawie historii zawartej w tych tekstach książkę pod tym samym tytułem. Za 31$ można nabyć płytę wraz z tym dziełem. Kevin J. Anderson jest autorem tzw. „Trylogii strachu”: „Witch Hunt (part 3 of “Fear”)”, „The Weapon (part 2 of “Fear”)” oraz „The Enemy Within (part 1 of “Fear”)”. W świecie literatury znane jest zjawisko numerowania poszczególnych części historii od końca.
Muzycznie „Clockwork Angels” zachwyca w każdej sekundzie. Pełna energii, niesamowitej ekspresji jest ta muzyka. Żywiołowa, dynamiczna sekcja rytmiczna, misternie utkane, gęste gitarowe tło pełne dźwiękowych smaczków. Delikatne klawisze polerujące tę rozedrganą, mieniącą się tysiącami barw mozaikę, nadają jej jedynego w swoim rodzaju blasku, który może wydobyć tylko Rush. Żaden ze znanych mi zespołów nie jest w stanie nawet w połowie osiągnąć takiego poziomu, na jaki wspięło się trio z Kanady. W tym pulsującym brzmieniu odnaleźć można coś jeszcze. A mianowicie pojawia się w kilku utworach sekcja smyczkowa, dodając brzmieniu Rush niebywałego, wręcz niebiańskiego blasku. Jak mówi Geddy Lee w wywiadach tu i ówdzie, był to mały eksperyment, którego się obawiał, ale kiedy usłyszał efekt tych poczynań, był zdumiony i zaczarowany. Nie jestem pewien czy omawianie każdej kompozycji z osobna ma sens. Wszystkie są doskonałe, wszystkie na równi zaskakujące wielowątkowym bogactwem brzmienia w swoich złożonych strukturach. Słuchając tej muzyki mam wrażenie, iż dostaję całe muzyczne bogactwo tego świata na jednej płycie. Jest tu dosłownie wszystko. Taki stan rzeczy nazywamy chyba muzyką progresywną, czy nie tak jest? :-).
Utwory „Caravan” i „BU2B” były znane już wcześniej. Zostały wydane na singlu w 2010 roku, bo jak twierdzi Geddy Lee, były gotowe, więc dlaczego nie oddać ich w ręce fanów. Tym bardziej, że zespół wyruszał w trasę koncertową „Time Machine” będącą hołdem dla ich klasycznego albumu „Moving Pictures” i zamierzał włączyć te dwa nowe utwory do koncertowego repertuaru. Bezpośrednim zwiastunem płyty był drugi singiel „Headlong Flight,”. Jeden z moich znajomych, wielbiciel talentu Rush, określił ten utwór jako kontynuację pomysłów zawartych w kompozycji „Red Barchetta”. Wielowątkowy, ze zmiennym tempem, nieco poszarpany kawałek, pełen tak niewyobrażalnej mocy, że aż trudno o tym pisać. Moje ulubione jak na razie kompozycje to „Seven Cities Of Gold”, utwór tytułowy, również rozbudowany, wielowątkowy „Clockwork Angels”, a także zamykająca płytę, nieco epicka kompozycja „The Garden”. Podkreślam jeszcze raz: cała płyta jest niezwykle równa. To naturalne, że zawsze trafią się jakieś bardziej ulubione melodie czy rytmy i nawet nie potrafię określić powodów, dla których wyróżniam właśnie te kompozycje, jednak każdy z dwunastu zamieszczonych na „Clockwork Angels” utworów jest równie dobry i godny uwagi. Długo pracowali panowie nad tym materiałem, i efekty słychać. Tak wypolerowanego, pełnego kosmicznej energii albumu nie słyszałem już dawno. Przy omawianiu brzmienia zespołu na ich ostatniej płycie warto zwrócić uwagę na pracę Neila Pearta. Zwykle bywało tak, iż Neil zamykał się na kilka miesięcy gdzieś w odosobnieniu i pieczołowicie przygotowywał partie bębnów do każdego z utworów. Tym razem Neil posadził Geddy’ego i Alexa w reżyserce i podsuwał kolegom różne rozwiązania. A oni wybierali takie partie perkusji, jakie uznali za stosowne. Geddy jest także zachwycony elastycznością Neila, jaką ten przejawia w pisaniu tekstów. Geddy Lee podkreśla w wywiadach, iż Neil dwoi się i troi, by pisać tak, aby wokalista mógł bez problemu je wyśpiewać. Sam Geddy twierdzi, że zanim zabierze się za nagrywanie wokalnych ścieżek, musi zaprzyjaźnić się z tekstem, poczuć go, wejść w wykreowany przez Neila świat. Tak pracują ludzie, dla których zespół to nie tylko praca w muzycznym biznesie, lecz również osobliwa filozofia życiowa.
Słuchając „Clockwork Angels” odnosi się wrażenie, iż panowie czują się znakomicie we własnym towarzystwie. Doskonale się rozumieją. Sprawia im radość granie, komponowanie, tworzenie nowych dźwięków, a także całej tej muzycznej palety barw. Niejednokrotnie zespół opowiadał na łamach prasy, jak to starają się nie poddawać pokusom, jakie niesie ze sobą bycie rockową gwiazdą. Są wręcz zaprzeczeniem utartego wizerunku muzycznego idola. Nie piją, nie prowadzą hulaszczego trybu życia, nie pisze o nich brukowa prasa, nie są bohaterami skandali obyczajowych. Po prostu „nudny” zespół. A jaka piękna artystyczna droga, usłana samymi sukcesami zarówno na polu artystycznym, jak i osobistym. Geddy, Alex i Neil to coś więcej niż tylko skład zespołu. To trójka przyjaciół będących ze sobą w studio, na scenie i w życiu. Aby was o tym przekonać, pragnę polecić wam przy tej okazji dwupłytowe DVD „Beyond The Lighted Stage”. Ten film doskonale pokazuje jacy są muzycy Rush – wszyscy razem i każdy z osobna. Z pozoru nudna 40-minutowa scena spożywanej wspólnie kolacji obfituje w tak fantastyczną rozmowę, że trudno się od niej oderwać. Film ten pokazuje Rush od strony typowego rockowego bandu, ale także poznajemy pasje, zainteresowania każdego z muzyków, jednocześnie nie odnosimy wrażenia, jakoby naruszona została ich przestrzeń prywatna.
Rush osiągnęli już właściwie wszystko. Nie muszą niczego udowadniać. A jednak ta wewnętrzna potrzeba, by ciągle o czymś opowiadać, by wyjechać na spotkanie z fanami powoduje, iż ciągle trzymają poziom. Ciągle o coś im chodzi. Pragną nadal istnieć w świadomości odbiorców owoców ich pracy. Chęć rozwoju pcha ich w ten pęd życia.
Forma, w jakiej są muzycy Rush jest godna pozazdroszczenia. Po tylu latach pracy w studio i na scenie Geddy Lee ma wciąż doskonały głos, Neil Peart chyba im starszy tym lepszym bębniarzem jest. Jego popisy solowe na koncertach to swoiste wykłady na temat gry na perkusji. To przegląd różnych technik, pokaz fajerwerków, różnorakich rozwiązań rytmicznych. Alex Lifeson gra na gitarze bez zmian, tak jak prawie 40 lat temu, tak i dzisiaj, a może nawet lepiej.
„Clockwork Angels” to dzieło skończone. Oryginalna, niepowtarzalna muzyka, przepiękna okładka ze znakami runicznymi, doskonała jak zwykle warstwa tekstowa. Fenomenalne zgranie i mastering materiału pozwala na pełny odbiór całej treści zawartej na najnowszej propozycji fonograficznej Kanadyjczyków. Warto było czekać aż pięć lat na takie cacuszko. Zresztą mój stosunek do Rush nie jest obiektywny. W moim odczuciu panowie nie nagrali nigdy słabego krążka.
Przeżywając zawartość „Clockwork Angels” odkryłem, że słyszę w tej muzyce wszystko to, co Rush dokonał do tej pory. Kiedy słucham tego materiału w słuchawkach, wręcz dotykam całej ich dyskografii jednocześnie. Z perspektywy „Clockwork Angels” warto spojrzeć na całokształt twórczości Rush. Na niedawno wydanych boxach zatytułowanych odpowiednio „Sector 1”, „Sector 2”, i „Sector 3” mamy namacalnie pokazane wszystkie etapy muzycznych fascynacji przeżywanych przez zespół. Od klasycznego hard rocka z bluesowymi elementami, poprzez typowo progresywny okres usłany długimi suitami o prawie takim samym ładunku emocjonalnym, jak w twórczości Yes, aż do zelektryfikowanego, niemal nowofalowego okresu z noworomantycznymi ornamentami. Każdy z tych etapów zamykał koncertowy krążek. Lata 90. to okres poszukiwań nowych rozwiązań. Zespół często zaskakiwał swoich fanów a to rapowanym fragmentem w kompozycji „Roll The Bones”, tudzież grandżowymi riffami na albumie „Counterparts”. Wiek XXI obfituje w albumy, które są swoistym konglomeratem brzmień Rush. Zespół znacznie częściej niż w dawnych latach miesza gatunki, brzmienia, rytmy. I w przeciwieństwie do choroby, jakiej można się nabawić mieszając trunki, słuchanie tej muzycznej mieszanki przyprawia słuchacza o moc fenomenalnych doznań. „Clockwork Angels” jest w pewnym stopniu wypadkową tego, co zespół wymyślił na przestrzeni lat. Jednak wskutek bezustannego rozwoju muzyków, otwartej świadomości, dawne pomysły brzmią niebywale świeżo w nowej formie.
Dla mnie nowy album Rush to bezkonkurencyjna płyta roku 2012 i nie wiem, kto i co musiałby wydać, bym zmienił zdanie.