O brytyjskiej grupie IO Earth oraz o jej dwóch albumach – „IO Earth” (2009) i „Moments” (2012) sporo (dobrego) ostatnio czytałem i słyszałem, ale do niedawna nie miałem okazji przysłuchania się tej muzyce. Jakiś miesiąc temu wpadły mi w ręce obydwa te wydawnictwa i przyznam szczerze, że na dobre rozpanoszyły się w moim domowym odtwarzaczu, opuszczając go jedynie i na krótkie chwile.
IO Earth to właściwie dwóch ludzi znających się i grających wspólnie od szkolnej ławy: Dave Cureton i Adam Gough. Choć powiedzieć, że IO Earth to duo, to nieprawda. Może było tak jeszcze w przypadku pierwszej płyty, na której obaj panowie grali właściwie na wszystkich instrumentach, zapraszając jedynie wokalistów (m.in. Steve’a Balsamo znanego z side projektu Roba Reeda, Chimpan A). Już wtedy za większość partii wokalnych odpowiedzialna była pani Claire Malin i teraz występuje ona już jako członkini oficjalnego składu IO Earth (podobnie jak Richard Cureton – dr, Christian Nokes - bg i Luke Shingler - fl, sax). I dzięki temu „Moments” to płyta bardziej wokalna od płytowego debiutu sprzed 3 lat. Tamten album przypomina soundtrack. Bo od razu trzeba zaznaczyć, że muzyka IO Earth jest bardzo filmowa. Pod tym względem przypomina odrobinę naszego Lebowskiego, ale stylistyczne spektrum muzyki Brytyjczyków jest znacznie szersze. Czasami brzmią jak Pendragon i Camel, czasem jak Archive, a czasem jak… Enigma, albo nawet Bregovič. Ale nie myślcie, że ten stylistyczny rozrzut daje jakąś niestrawną miksturę. Wręcz przeciwnie, to wszystko współgra ze sobą idealnie, a umiejętność inteligentnego łączenia w jedność tak pozornie odległych gatunków jak rock, jazz, muzyka klubowa, śpiewy gregoriańskie, blisko- i dalekowschodnie wpływy, rock symfoniczny, world music czy muzyka klasyczna świadczy tylko o niebywałym talencie panów Curetona i Gougha.
Co więcej, z tej wydawałoby się niemożliwej do pogodzenia „wody z ogniem” (notabene program pierwszego albumu IO Earth został podzielony na trzy „żywiołowe” części: Water Earth, Air) powstała muzyka o niewiarygodnym wręcz stopniu przystępności. „Moments” to 66 minut zachwycającej muzyki, na które składa się 9 utworów. Wciągających, hipnotyzujących, porażających swoim pięknem i posiadających w sobie przeogromną „siłę rażenia”. W efekcie ilekroć płyta dobiega końca, mimowolnie chce się wcisnąć przycisk REPEAT i ponownie słuchać tych fascynujących dźwięków. Nie ma sensu opisywać każdego utworu po kolei, gdyż album stanowi pod względem muzycznym zintegrowaną całość, której najlepiej słucha się od początku do samego końca. Najlepsze fragmenty płyty? Z przywołanego przed chwilą powodu trudno wyróżnić którykolwiek z utworów. W każdym czai się fascynująca tajemnica i każdy, choć pozornie diametralnie różny od następnego, posiada w sobie ukrytą magię. Z punktu widzenia sympatyka prog rocka najbardziej podobać się mogą dwie części utworu „Live Your Life”, jedyny instrumental na płycie - „Brothers”, a także dwa finałowe utwory: „Finest Hour” oraz epicki „Turn Away” (oba z gościnnym „udziałem”… Winstona Churchilla, a ten drugi z główną linią wokalną śpiewaną prze Dave’a Curetona, a nie przez Claire Malin).
„Moments” to bardzo udany album. Produkcja? Krystalicznie czysta. Wykonanie? Bezbłędne. Pomysły? Różnorodne i nietuzinkowe. Kompozycje? Zróżnicowane i (bez wyjątku) bardzo ciekawe. Aranżacje? Finezyjne. Wrażenie artystyczne? Ogromne. Ogólna ocena? Zdecydowanie ponadprzeciętna.
Naprawdę, polecam!