Z lekkim opóźnieniem (oficjalna premiera tego albumu miała miejsce 6 grudnia 2005r.) zajmiemy się dzisiaj najnowszym, trzecim po „Sliver Of A Sun” (1999) i „I Move” (2002) studyjnym albumem amerykańskiej grupy IZZ. W pełnej biografii zespołu można jeszcze znaleźć pozycję pt. „Ampersand, Volume 1” (2004), lecz była ona zaledwie zbiorem wcześniej niewydanych nagrań studyjnych i koncertowych z różnych okresów działalności zespołu.
Izz jest liczną, bo aż 7-osobową grupą, której trzon stanowią bracia Tom i John Galgano. Grają oni odpowiednio na instrumentach klawiszowych (Tom) oraz na basie, gitarach i syntezatorach (John), a także dzielą miedzy siebie obowiązki wokalne. Przy mikrofonach wspierają ich dwie śpiewające panie Anmarie Byrnes i Laura Meade. Wśród instrumentalistów znajdujemy też Paula Bremnera (gitara prowadząca) oraz dwóch perkusistów: Greg DiMicelli gra na zestawie akustycznym, a Brian Coralian zajął się programowaniem elektronicznych urządzeń perkusyjnych.
Stylistycznie grupę Izz należałoby umiejscowić gdzieś w połowie drogi między zespołami Glass Hammer, a Echolyn. Muzyka Izz brzmi jednak mniej symfonicznie niż Glass Hammer i posiada też mniej rockowych elementów niż produkcje Echolyn. Sympatykom najczystszej odmiany klasycznego progresywnego rocka z licznymi nawiązaniami brzmieniowymi do lat 70-tych najbardziej przypadnie do gustu ponad 20-minutowa kompozycja „Deafening Silence”, która umieszczona jest na samym końcu albumu „My River Flows”. To magiczny, niesamowicie spokojny wielosekcyjny utwór z pięknymi partiami instrumentalnymi oraz wielopiętrowymi harmoniami wokalnymi w wykonaniu wszystkich czterech wokalistów. Utwór niesamowicie dostojny i epicki w swoim brzmieniu, a zarazem najpiękniejsze i najważniejsze nagranie na całej płycie. A przy tym jakże inne od pozostałych 7 utworów uzupełniających program tego wydawnictwa. Nie sposób wsadzić je wszakże do jednego worka, gdyż niemal każde z nich wyróżnia się na tle innych jakimś niepowtarzalnym elementem. Otwierający płytę utwór tytułowy to typowy rockowy numer, aż do bólu tętniący życiem i aż gęsty od brzmieniowego bogactwa. Świetny utwór na sam początek tego wydawnictwa, choć niewiele ma wspólnego z powszechnie rozumianym pojęciem „prog”. Drugie nagranie na płycie, „Late Night Salvation” to już jednak 12 minut świetnego art rockowego grania. Zawiera ono w sobie tyle zmian tempa i gitarowych solówek (świetny Paul Bremner), że obdarzyć nimi można nie jedną, a z dziesięć innych płyt. Znaleźć w nim można też zaskakujące, bo nieczęsto spotykane (choć będące częstym zjawiskiem na płytach sprzed 25-30 lat) solo na perkusji, a klimat całości zawieszony jest pomiędzy starawym brzmieniem a’la Yes, Starcastle, Druid oraz Budgie. Z kolei „Rose Colored Lenses” to pełna uroku piosenka z ładną, wpadającą w ucho linią melodyczną, przynoszącą prawdziwe wytchnienie po licznych progresywnych łamańcach poprzedniego utworu. Rozbudowany „Deception”, szczególnie w swej drugiej części, zahacza dość mocno o brzmienie ambient, a w głównej roli wokalnej jeden jedyny raz na całej płycie występuje żeński głos (Laura Meade), którą w pierwszej części wspaniale wspomaga Tom Galgano. Z kolei „Crossfire” to 8 minutowe nagranie, które łączy w sobie najlepsze elementy popu i rocka. Posiada niesamowicie chwytliwy refren, ładne harmonie wokalne i bogate sekcje instrumentalne. To najlepszy z możliwych przykładów dobrego współczesnego prog rocka. „Anything I Can Dream” to melodyjna, pogodna i bardzo beatlesowska w swoim brzmieniu ballada. To zarazem chyba najłatwiej przyswajalne nagranie na całej płycie. „Abby’s Song” to akustyczna kołysanka rozpisana na dwie gitary i głos (John Galgano), mająca w sobie czar starych nagrań kwartetu Crosby, Stills, Nash & Young. Każdy z tych utworów dość mocno różni się od poprzednika, lecz ku zaskoczeniu i radości muzycznych purystów muszę przyznać, że w każdym z nich słychać, że wykonuje je wciąż ten sam zespół. Niewątpliwie grupie udało się na płycie „My River Flows” osiągnąć to, co można nazwać jej własnym „izzowskim” brzmieniem.
Dużo dobrego dzieje się na tym albumie. Nie sposób słuchać muzyki na nim zawartej w sposób obojętny, gdyż przez cały czas porusza ona do głębi, trafia w najczulsze struny i budzi pozytywne muzyczne emocje. „My River Flows” to płyta, z której przebija profesjonalizm kompozytorski, wykonawczy oraz realizatorski. To rzecz godna najwyższego szacunku i warta bliższego poznania przez każdego szanującego się fana współczesnej muzyki art rockowej.