Neal Morse… O artyście tym napisałem już w swoich recenzjach chyba wszystko. Czytelnicy oraz Słuchacze MLWZ wiedzą nie od dziś, że bardzo szanuję jego dorobek. W zadziwiający mnie samego sposób jakoś tak się dzieje, że wszystko, co wychodzi spod jego ręki idealnie utrafia w mój gust i przemawia do mojej wyobraźni. Wszystko. Bez wyjątku. Zarówno to, co przed laty przedstawiał na płytach Spock’s Beard, także to, co znaleźć można na albumach grupy Transatlantic, również to wszystko, czym zachwyca na swoich solowych krążkach, w tym także na wydanych w stricte religijnej serii „Worship Sessions”… Nie ukrywam, że Neal to mój ulubiony artysta, na pewno zmieściłby się na mojej prywatnej shortliście najważniejszych ludzi w historii rocka. Dlatego niech nikogo nie dziwi, że recenzja jego najnowszej, planowanej do wydania 11 września, płyty nie będzie w moim wydaniu obiektywna. Ale recenzje wcale nie muszą być obiektywne. Dlatego też od razu powiem tak: płyta „Momentum” to nie tylko dobry album. To po prostu kolejne arcydzieło w dorobku Neala.
I na dobrą sprawę mógłbym tu właściwie skończyć. Ale warto wspomnieć o pewnych faktach czy kontekście, w jakim powstała najnowsza płyta Mistrza. Ukazuje się ona zaledwie kilkanaście miesięcy po bardzo dobrze przyjętym albumie „Testimony Two” oraz pełnej sukcesów trasie Morse’a po Stanach Zjednoczonych, Meksyku i Europie (dlaczego znowu nie udało mu się zahaczyć o Polskę???). O tym, że mamy do czynienia z artystą płodnym, a przy tym nigdy nie schodzącym poniżej bardzo przyzwoitego poziomu, wiemy nie od dziś. Nie inaczej jest z albumem „Momentum”. Zawiera on pięć niepowiązanych ze sobą, krótkich utworów oraz jedną koncepcyjną i trwającą prawie 34 minuty suitę. Płytę otwiera dość przystępny, rockowy utwór tytułowy, w którym Neal demonstruje to wszystko, z czym od zawsze kojarzymy jego muzykę: świetne melodie, chwytliwe refreny, bogactwo brzmienia i prawdziwą radość grania. Zaraz po „Momentum” mamy nagranie „Thoughts Part 5” będące, zgodnie ze swoim tytułem, piątym odcinkiem opowieści zapoczątkowanej jeszcze na drugiej płycie Spock’s Beard, a polegającej na wykorzystaniu efektownie zaaranżowanych w stylu grupy Gentle Giant wielopiętrowych harmonii wokalnych. Morse potrafi tak grać i śpiewać jak mało kto! Utwór nr 3 to „Smoke And Mirrors” – rzecz o bardziej akustycznym zabarwieniu, ale będąca w istocie dobrym progrockowym numerem, który z pewnością ucieszy wszystkich sympatyków talentu naszego bohatera. Podobnie jest z kolejnym, zagranym z dużym rozmachem, utworem „Weathering Sky”. Sekcję z krótszymi nagraniami zamyka „Freak” – utwór zaaranżowany na liczną sekcję smyczkową i w konsekwencji brzmiący niczym wyjęty z programu pod tytułem „Neal Morse z orkiestrą symfoniczną”. Chociażby z tego względu nagranie to należy uznać za wyjątkowe, a na pewno takie, jakiego w dorobku Morse’a jeszcze nie było.
Płytę „Momentum” wieńczy wspomniana już wcześniej wielowątkowa, złożona z sześciu części suita „World Without End”. Posiada ona wszystkie składniki charakterystycznego stylu Neala Morse’a: monumentalne instrumentalne intro, liczne zmiany tempa, zmieniające się niczym w kalejdoskopie klimaty oraz – jak zawsze w takich przypadkach - długie, patetyczne zakończenie, od którego wydaje się, że zaraz sufit uniesie się w powietrze. Neal jest mistrzem takich nastrojów, a kompozycja „World Without End” tylko umacnia go na pozycji niekwestionowanego mistrza współczesnej progrockowej stylistyki.
Na koniec kilka słów o muzykach, którzy pomagali Morse’owi w nagrywaniu tego epickiego dzieła. Wspomnieć należy przede wszystkim o dwóch jego wieloletnich współpracownikach, znanym wszystkim basiście Randy George’u oraz wszędobylskim ostatnio perkusiście Mike’u Portnoyu. Ponadto w gronie tym znalazło się trzech muzyków z koncertowego zespołu Morse’a: Adson Sodré (wykonuje on wszystkie gitarowe sola w „World Without End”, a jest ich niemało), Bill Hubauer (gra na fletach i klarnecie) oraz Eric Gillette, który udziela się w chórkach. Także w chórkach śpiewają Rick Altizer oraz Wil Morse (syn!). No i jest jeszcze wykonujący gitarowe solo w utworze tytułowym Paul Gilbert, a także – last but not least – odpowiedzialny za orkiestracje (genialna robota w utworze „Freak”) Chris Carmichael. Za całą resztę odpowiada Neal Morse. Człowiek, który idealnie uchwycił swój „moment” w czasach, które moim zdaniem – przynajmniej w gatunku określanym jako prog rock – zdecydowanie należą właśnie do niego.