14 października 2011 roku był pięknym, słonecznym porankiem, popołudniem, wieczorem. Naprawdę. Kiedy, wraz ze znajomymi z całego świata stałam pod przepiękną salą The Assembly w Royal Leamington Spa mogłam się tylko domyślać, że za jej drzwiami czeka mnie wieczór pełen wzruszeń i niespodzianek.
O mojej podróży, emocjach związanymi z wydarzeniem, jakim było uczestniczenie w obchodach 10 rocznicy powstania wytwórni Burning Shed, możecie przeczytać w relacji zamieszczonej na łamach naszego serwisu. Występy wszystkich artystów zaproszonych do udziału w tym wydarzeniu na zawsze pozostaną w mojej pamięci.
Pamiątką z tego muzycznego spotkania jest koncertowy album duetu No-Man pt. Love And Endings. Prześlicznie wydany digipack zawiera dwa srebrne krążki: CD i DVD. Koncertowy materiał w przypadku dwóch nośników jest taki sam. To po prostu zapis krótkiego koncertu Tima Bownessa i Stevena Wilsona wraz z towarzyszącymi im muzykami na skąpanej w błękitach oraz wszelkich odcieniach niebieskiego scenie The Assembly. W przypadku krążka DVD dodatkowo wzbogacony o dokument zmontowany z dwóch kamer, galerię zdjęć oraz trailer autorstwa Diona Johnsona (pozdrowienia dla znajomych).
Jak pisałam przy okazji recenzji Mixtaped intymny świat No-Man w zderzeniu ze światłami scenicznej rampy wypada całkiem interesująco. To, co wydawało się niemożliwe, czyli przełożenie onirycznej krainy No-Man na brutalizm sceny zakończyło się powodzeniem. Naprawdę. Te utwory żyją, pulsują, skrzą się emocjami i muzycznym wysublimowaniem. To piękna, żywa muzyka, zagrana i zaśpiewana z wielką pasją i uczuciem. Pomimo bardzo powściągliwego scenicznego zachowania Tima Bownessa (cóż, nie każdy jest takim chociażby Brucem Dickinsonem) i stateczności pozostałych muzyków ta muzyka grana na żywo nie traci nic ze swojej nieoczywistości. Dodana do krystalicznego brzmienia zespołu szczypta rockowego brudu dodaje pikanterii i zmienia nieco smak no-manowych, dźwiękowych potraw. Dla zgromadzonej tego dnia publiczności z całego świata każdy zagrany przez zespół utwór był wyczekiwaną perełką. Od pierwszych subtelnych dźwięków My Revenge on Seattle, rockowego Time Travel to Texas, rozwijającego się aż do gitarowej kulminacji All The Blue Changes, skrzypcowych opowieści w Wherever There Is Light aż do wygasających, ostatnich nut Things Change. Wisienką na torcie jest zagrany po raz pierwszy utwór Beaten By Love. Pięknie, prawda?
A jednak odnoszę wrażenie, że czegoś mi zabrakło. Może właśnie tego czegoś niezdefiniowanego. Koncertowej magii, dreszczu oczekiwania, fluidów i moich emocji. Być może, wówczas w The Assembly, ciary były większe, bardziej namacalne, uderzające z każdą minutą oglądanego show. W przypadku domowego, zamkniętego w 4 ścianach pokoju i 5 głośnikach odsłuchu ta magia gdzieś tam uleciała. Odniosłam wrażenie, że hermetyczność, intymność domu nieco odarła ten koncertowy materiał właśnie z tej no-manowej melancholii. To paradoks, bo przecież domowe zacisze jest najlepszym miejscem do delektowania się muzyką duetu. Nie, Love And Endings nie jest albumem złym. Ba, to rzecz, którą każdy miłośnik Brytyjczyków powinien w swojej kolekcji mieć. Brzmi świetnie, dobór zagranych podczas tego krótkiego, niespełna godzinnego spotkania z publicznością jest wielce satysfakcjonujący, muzykom na scenie nie można niczego zarzucić. Jednak poczucie niespełnienia gdzieś tam w głowie kołacze. Być może jest to spowodowane lapidarnością materiału. Love and Endings spełnia rolę świetnej pamiątki z koncertu, w którym się uczestniczyło. Przypomina o chwilach, rozmowach, emocjach, spotkanych ludziach i dyskusjach po koncercie. Pasuje idealnie do kontekstu tamtego dnia. Jako album koncertowy pełną gębą nieco rozczarowuje i pozostawia uczucie lekkiego niedosytu. Może i dobrze.
No-Man rusza lada dzień w minitrasę koncertową, podczas której odwiedzi również nasz kraj. Warto przekonać się osobiście, jak muzycy No-Man sprawdzają się w polowych warunkach sceny, a nie tylko w hermetycznych, pleksiglasowych, drewnianych ścianach studia nagraniowego, czy sali prób.