Bardzo podoba mi się ta płyta. Wiem, że nie zawiera być może odkrywczej muzyki, ale jej atmosfera dokładnie wpisuje się w moje ulubione klimaty. „The Guns Of Marygold” to debiut włoskiej formacji Marygold: (Guido Cavalleri (v, fl), Marco Pasquetto (dr), Massimo Basaglia (g, bg), Stefano Bigarelli (k)), która nie sili się na „odkrywanie progresywnej Ameryki”, a przedstawia muzykę, która po prostu gra im w sercach i duszach. Szczerość i entuzjazm słyszalny jest w każdej minucie tego albumu. Nie należy on do długich i rozdętych do granic wytrzymałości eposów. Wręcz przeciwnie, trwa tylko 40 minut, a więc swoim rozmiarem idealnie nawiązuje do złotej (lub, jak kto woli czarnej) winylowej ery. Stylistycznie też Marygold zaprasza nas w podróż do złotej przeszłości gatunku. Keybordzista bez żadnej wątpliwości zafascynowany jest do cna Tonym Banksem. Ciepły głos wokalisty uderza gdzieś w gabrielowsko-fishowe klimaty, a sekcja rytmiczna również idealnie wpisuje się w tę konwencję. Konwencję, której kwintesencją są produkcje innego włoskiego zespołu, The Watch. Tego od płyt „Ghost” i „Vacuum”. Produkcje Marygold mają być może w sobie mniej teatralności niż The Watch, ale posiadają podobny epicki rozmach, potęgę brzmienia i przecudowny nastrój wspaniałych lat 70-tych. Na „The Guns Of Marygold” znajdujemy 6 utworów. Wszystkie zagrane są w sposób doskonale znany fanom starszego Genesis. Przejrzyste brzmienie, symfoniczny rozmach, klimat jak ze starej art rockowej bajki. Progresja, można by rzec, książkowa. Tak właśnie można sobie wyobrazić wzorcowy przykład tego, co w muzyce rockowej „symfoniczne”, „progresywne” i „art rockowe” w najbardziej tradycyjnym ujęciu tych wszystkich określeń.
Poszczególne utwory konstrukcyjnie są bardzo podobne do siebie. Trwają po około 7 minut, no może za wyjątkiem trzyminutowego „Tania Stands”, ale i to nagranie nie odbiega klasą, poziomem ani klimatem od pozostałych. 6 utworów, 40 minut muzyki. Wyobrażam sobie ogromną tekturową kopertę, z której wyciągam czarny winylowy krążek, nakładam na talerz gramofonu i po kilku obowiązkowych trzaskach, z głośników docierają piękne, magiczne dźwięki. Dwa razy po dwadzieścia minut. Trzy utwory na stronie A i kolejne trzy na stronie B. Ach, łza się w oku kręci...
I chociaż w zdygitalizowanej współczesności przychodzi mi słuchać muzyki Marygold z małego srebrnego krążka, to uważam, że zespołowi udało się wspaniale oddać klimat minionej epoki. Ta swoista progresywna „regresywność” mnie osobiście bardzo odpowiada, a ta w wykonaniu Marygold nawet dość mocno przekonuje. Wiem, że znajdą się tacy, którzy powiedzą, że to wszystko już było, że tak grało się ponad 30 lat temu, że zrzynają, że wzorują się, itp.… Ja jednak powiem, że dobrą wartościową muzykę poznaje się po uczuciach, które wyzwala ona u słuchacza. Wolę album „The Guns Of Marygold” od tuzinów innych płyt, które trafiły mi ostatnio w ręce. Powtórzę raz jeszcze: może album ten nie zawiera przełomowej i odkrywczej muzyki, ale to naprawdę bardzo dobra płyta.