Galahad - Beyond The Realms Of Euphoria

Artur Chachlowski

ImageJak powiedzieli, tak zrobili. Stuart Nicholson i spółka wydali już drugi w tym roku album studyjny z premierowym materiałem. Od razu przypominają mi się stare czasy, sprzed 30-40 lat, kiedy to na porządku dziennym były podobne praktyki. Ale wtedy nie tylko czasy były inne; inne były płyty (LP, a nie CD), inne były wymagania rynku, inna była muzyka… Osobiście, na miejscu grupy Galahad, poczekałbym z premierą albumu „Beyond The Realms Of Euphoria” z trzy miesiące i wypuściłbym go na rynek już z datą 2013. Raz, by nie „zabić” sprzedaży wydanego zaledwie pół roku wcześniej krążka „Battle Scars”, a dwa – by nie wprowadzać wewnętrznej konkurencji w sprawie ewentualnego wyboru „płyty roku”. A po trzecie – zastanawiam się kiedy ukaże się następny studyjny album Galahadu? Nie za bardzo wierzę, że zespół uszczęśliwi nas takowym przed, dajmy na to, rokiem 2015… To będzie zbyt długa przerwa, przynajmniej w porównaniu z tą i poprzednią płytą.

Ale mniejsza o to. Panowie jak powiedzieli, tak zrobili. Jak sobie wymyślili, tak swój pomysł zrealizowali. Jak dają słowo, to można na nich polegać. Zresztą nie tylko pod tym względem. Praktycznie „od zawsze” zespół Galahad przyzwyczaił nas do tego, że gdy tylko pojawia się jego nowa płyta, to z całą pewnością słuchaczy czekać będzie z jednej strony muzyczna uczta dla uszu, a z drugiej – w trakcie tej uczty będzie mnóstwo niespodzianek. Tak właśnie jest w przypadku albumu „Beyond The Realms Of Euphoria”.

Już sam początek płyty to wielki szok. Dwuczęściowa, mocno epicka kompozycja „Salvation” rozpoczyna się od czterominutowej uwertury, która śmiało mogłaby podbić niejedną taneczno-transową imprezę. Tak grającego Galahadu jeszcze nie słyszałem. Namiastkę podobnych klimatów słyszeliśmy w utworze „Seize The Day” zamykającym program albumu „Battle Scars”, ale to, co wówczas było zaledwie zaskoczeniem, teraz wykorzystane jest na megaskalę. Zresztą druga część tej kompozycji, opatrzona podtytułem „Judgement Day”, też nasycona jest po brzegi transową elektroniką, licznymi loopami oraz automatem perkusyjnym i tylko ciepły wokal Nicholsona, charakterystyczne gitarowe solo Keywortha i pojawiające się gdzieniegdzie klawisze Bakera pozwalają wierzyć, że mamy do czynienia z muzyką znanego nam wszystkim (prog)rockowego zespołu. Tym bardziej, że Galahad w finale tego utworu przygotował kolejną „zmyłę” w postaci iście gotyckiego chóru bardziej przypominającego ścieżkę dźwiękową z klasycznych filmów grozy niż tradycyjne rockowe patenty. Ale i tak nie jest to największe zaskoczenie na tym albumie. Za takie uchodzić może tyleż krótka, co efektowna partia… growlingu w wykonaniu Stuarta w zakończeniu utworu o – nomen omen – znamiennym tytule „All In The Name Of Progress”. Jakby tego było mało, dwie pierwsze zwrotki w tym utworze nie są śpiewane, a… rapowane. Koniec świata!

W kolejnym utworze, „Guardian Angel”, Galahad nie zwalnia tempa. Też ostro łoi tu gitara, znów pojawiają się syntetycznie brzmiące syntezatory, po raz kolejny z niedowierzaniem spoglądam na okładkę czy to aby na pewno Galahad, a nie płyta z jakąś użytkową taneczną muzyką do dyskoteki. Na szczęście w pewnym momencie pojawia się chwytliwy refren „you are my guiding angel and will forever be, you are my guiding angel, I thank you for having faith in me”, który przypomina o tym, że Galahad zawsze słynął z szybko wpadających w ucho melodii. Ta długa (ponad 10 minut) i – mimo wszystko – znowu zdominowana przez elektronikę kompozycja ma jeszcze swoją sześciominutową repryzę, która pojawia się pod koniec albumu. Wykonana jest ona w bardziej tradycyjny sposób, przez co na pewno uznana będzie przez tradycjonalistów za najbardziej wartościowy fragment płyty. Nie dziwię się. Bo też podoba mi się i to bardzo. To taki Galahad w swoim starym, dobrym stylu. W typowy neoprogresywny aranż wplecione są tu świetnie brzmiące organy kościelne i ciekawe chórki. Piękny to utwór i wspaniałe zakończenie płyty „Beyond The Realms Of Euphoria”.

Choć trzeba zaznaczyć, że repryza „Anioła stróża” wcale nie jest ostatnim utworem na tym krążku. Wzorem poprzedniej płyty, zespół na samym końcu umieścił w formie bonusu nową wersję starej kompozycji. Tym razem jest to „Richelieu’s Prayer”, która oryginalnie zamykała wydany 21 lat temu debiutancki album Galahadu „Nothing Is Written”… Subtelnie, szczególnie we wstępie, różni się ona od oryginału, ale co najważniejsze, zarówno teraz, jak i dwie dekady temu, brzmi równie pięknie, równie podniośle i równie wspaniale…

P.S. Zauważyłem pewną prawidłowość. Poszczególne utwory na nowej płycie Galahadu jakby chodziły parami, tzn. jakby składały się z dwóch części. O ile bardzo czytelne jest to w przypadku oznaczonych jako „I” i „II” dwóch części kompozycji „Salvation”, podobnie jest też w przypadku nagrania „Guardian Angel” i jego repryzy, to jest jeszcze jeden utwór, o którym do tej pory nie wspomniałem. To umieszczone w samym środku albumu i rozdzielone na dwa indeksy (oraz dwa tytuły) nagranie „Secret Kingdoms…” i „…And Secret Worlds”. Łącznie to 13 minut galahadowej muzyki zagranej na wysokim poziomie, utrzymanej chyba w najbardziej klasycznym i tradycyjnym stylu. Choć w samym jej środku nie brakuje kolejnej niespodzianki: kilkuminutowej partii zagranej przez Deana Bakera na fortepianie tak, jakby była wyjęta z koncertu fortepianowego f-moll Chopina

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!