Oddland - The Treachery Of Senses

Patryk Filipowicz

ImageZespół Oddland został okrzyknięty prawdziwym muzycznym wydarzeniem w rodzimej Finlandii. Debiutancki album „The Treachery of Senses” został zauważony przez samego Dana Swano, który uznał, że to muzyczni geniusze i sam wyprodukował tę płytę. I rzeczywiście, od strony produkcyjnej temu albumowi nic nie można zarzucić. Brzmi soczyście i klarownie. Oddland zbiera również znakomite recenzje w wielu czasopismach muzycznych, porównywany jest do Opeth, Pain of Salvation czy Katatonii. Czy rzeczywiście jest się czym zachwycać?

Przyznam, że mam z tym albumem problem. Faktycznie, realizacja bez zarzutu, jednak sama muzyka mnie nie przekonuje, a słucham tej płyty któryś raz z rzędu. Wokalnie przypomina mi połączenie głosów Daniela Gildenlowa z Pain of Salvation z Danem Swano, chociażby z Nightingale. Rzeczywiście, wyżej wymienione kapele z pewnością miały wpływ na twórczość młodych Finów. Na pewno też słychać tu Dark Suns, Opeth, lecz ma to charakter momentami doommetalowy. Z dziesięciu utworów zaciekawił mnie dopiero utwór nr 5 – „Past The Gates”. Poprzednie kompozycje były jak dla mnie kompletnie pozbawione wyrazu. Właściwie nie potrafię napisać nic pozytywnego o tych utworach, nie były tak złe, po prostu nic ciekawego, zarówno od strony melodycznej, instrumentalnej, klimatycznej - nie działo się. Wynudziłem się śmiertelnie. „Past The Gates” za to ma intrygującą atmosferę, ładną melodię, ciekawą fakturę. Niestety następny utwór to już kolejna przeciętność. Taka gra bez wyrazu, na pół gwizdka, przy czym dla mnie ograne patenty nużą już po kilku taktach. I tak ciągnie się ta płyta. Na szczęście nie jest długa i na pewno znajdą się osoby, które polubią ten materiał. Im płyta dłużej kręci się w odtwarzaczu, robi się bardziej Opethowo-Nightingelowska. Tyle, że cały czas czegoś tu brakuje. Ikry i magii. Jakieś to sztuczne i bez emocji, mimo że dźwięki dosyć przyjemne i lekko melancholijne. Utwór nr 8 – „Severs”, daje nadzieję, że tkwi jednak w zespole pewien potencjał. Ciekawa melodyka, interesujące wokale, nostalgiczny i nieco niepokojący klimat - wciągnęły mnie dziwnie hipnotycznym urokiem. Przedostatni „Lines of Silverblood” znów wzbudził we mnie ambiwalentne odczucia. Niby wszystko gra jak należy, ale cały czas czegoś brakuje. Spokojna, senna zwrotka i hardcorowa perkusja w refrenie. Nie żeby mnie to dziwiło, bo to intrygująca rzecz, tyle że jest to pozbawione charakteru. Debiutancki album Finów kończy najdłuższy utwór na płycie zatytułowany „Ire” i trwa ponad osiem minut. Cały czas jesteśmy w senno-rozmażonych, melancholijnych klimatach, może się to rzeczywiście podobać, ale nie wychodzi poza ramy przyzwoitości – muzycznej poprawności.

Reasumując, przeciętny album dobrze rokującego zespołu z potencjałem, który z pewnością jest do pokazania, ale jeszcze nie w pełni ukształtowany. Nie na tym albumie. To debiut i jak na początek nie jest źle, brakuje tego „czegoś”, postawienia przysłowiowej kropki nad „i”, tego spoiwa nadającego muzyce wyrazistości, bo faktycznie - pomysły są. Na początek można posłuchać.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!