Mam dość Wilsona. Wyskakuje z każdej lodówki i prog-piekarnika. Ileż można? - rzucił niedawno w rozmowie jeden z moich znajomych. Rzeczywiście tempo pracy „Stefana Wątłego” jest niesamowicie szybkie. W tym roku "zaliczył": drugą część zwiedzania świata ze swoim solowym, muzycznym teatrem, występował z No-Man, zaskoczył wszystkich znakomitym albumem Storm Corrosion, nagrał trzecią solową płytę (premiera - luty 2013) oraz zapowiedział kolejne tournée w przyszłym roku (liczymy na występ w Polsce). W tak zwanym międzyczasie produkował, miksował, sprawdzał i kontrolował każdy aspekt swojej działalności. Ktoś mógłby się zapytać: a co z życiem zwykłego człowieka? Widocznie muzyka jest spełnieniem jego [SW przyp. A.L.] egzystencji i zajmowanie się błahostkami, jak chociażby podrapanie się po nosie, czy wyprowadzenia psa na spacer jest po prostu stratą czasu. Uskrzydlony sukcesami i nagrodami (kolejna nominacja do nagrody Grammy oraz wyróżnienie Progressive Music Awards 2012) pracuje jak szalony, przekładając swoje myśli na dźwięki i zapis nutowy. Jestem daleka od określania Stevena Wilsona geniuszem współczesnego rocka progresywnego (znaj proporcjum, Mocium Panie), ale doceniam fakt, że zrobił dla naszej ukochanej muzyki wiele. Można Stevena Wilsona uważać za nudziarza i bufona, można się zżymać na ilość projektów, w jakich uczestniczy, zgrzytać zębami w momencie płatności za zamówione płyty (oczywiście w wersji deluxe/exclusive/all inclusive), ale nie można mu odmówić talentu do pisania świetnych utworów, wielkiej pracowitości oraz umiejętności kreowania świetnego, klimatycznego show.
Recenzję koncertowego, limitowanego wydawnictwa Stevena pt. Catalogue, Preserve, Amass zakończyłam następującą konkluzją: Smakowite hors d'oeuvre. Aż chce się czekać na danie główne. Mamy czas. Czas ten, jak widać nadszedł i to w dodatku dosyć szybko. Od momentu rejestracji koncertu do premiery minęło niespełna pół roku. Można oczywiście snuć domysły, że tak szybka premiera tego materiału koncertowego ma charakter najzwyklejszego „skoku na kasę” oddanych Wilsonowi fanów, jednakże Get All You Deserve zostało przygotowane i wydane jak zwykle pięknie oraz starannie. Cztery płyty (DVD, bluray oraz dwa srebrne krążki CD) zamknięte w solidnym opakowaniu mogą robić wrażenie. Mówiąc wprost, dostaliśmy to, za co zapłaciliśmy. Solidny, bardzo dobrze zagrany, w momentach porywający koncert. Show, który pokazuje Stevena Wilsona i muzyków mu towarzyszących w wielkiej formie.
Jak pisałam w relacji z ubiegłorocznej wilsoniady, trasa promująca Grace For Drowning była ze wszech miar udana. Pod każdym względem. Muzycznym, wizualnym, emocjonalnym, towarzyskim. Materiał, zarejestrowany 13 kwietnia 2012 roku w Teatro Metropolitan (Meksyk) obejmuje utwory z obydwu płyt solowych Stevena Wilsona, a także zawiera muzyczną zapowiedź trzeciego albumu (Luminol). Jak zwykle za część wizualną odpowiadał stały współpracownik Porcupine Tree i Wilsona - Lasse Hoile. Kilkanaście kamer HD, wielki rozmach realizacyjny, przepyszne wizualizacje, świetne tempo samego koncertu, znakomita muzyka, wybitni instrumentaliści, entuzjastyczna, meksykańska publiczność – to elementy przekonujące do obejrzenia Get All You Deserve. Obejrzenia i posłuchania. Dodane do wersji deluxe dwa srebrne krążki mają moim zdaniem charakter zbędnego dodatku. W czasach kiedy dźwięk i obraz w jakości HD żyją ze sobą, płyta CD z koncertem straciła niestety na wartości.
Widz i słuchacz nie znajdzie na Get All You Deserve tego rwanego, nerwowego pulsu, wręcz frenetycznej feerii barw, kolorowych filtrów, szatkowanego montażu znanych chociażby z Arriving Somewhere Porcupine Tree. Statyczne ujęcia, dobry, ale nie szybki montaż, brak wizualnych udziwnień sprawiają, że ogląda się ten koncert z przyjemnością. Pomimo drobnych realizacyjnych wpadek (odnoszę wrażenie, że część kamer miała brudne obiektywy, czy wręcz stosowano „ujęcia przez pończochę”) jest to koncert ze wszech miar udany. Jak wszystkim wiadomo, Steven Wilson nie jest osobą zbyt wylewną, zatem nie uświadczymy żadnych c'mon people, clap your hands. Liczy się przede wszystkim muzyka, emocje i… scenariusz przedstawienia. Koncerty, a raczej SPEKTAKLE Stevena Wilsona miały działać na odbiorców w sposób wielopłaszczyznowy poprzez dźwięk, obraz, niemalże parateatralne podejście i rozmach.
Zamiast „zwykłego” koncertu Wilson zaoferował nam PERFORMANCE na najwyższym poziomie. I taki też koncert sfilmowano w Meksyku. Skład zespołu towarzyszącego Stevenowi niemalże taki sam. Miał miejsce transfer na pozycji drugiego gitarzysty. Aziza Ibrahima na gitarze zastąpił Bułgar Niko Tsonev. Zmiana jest słyszalna i zauważalna. Setlista utworów, sam ich dobór oraz kolejność identyczna jak podczas trasy w 2011 roku. Za wyjątkiem wspomnianego Luminol żadnych odstępstw od planów. Nawet nieliczne zapowiedzi Wilsona identyczne, jak chociażby podczas koncertu w Krakowie. Jednym to kurczowe trzymanie się scenariusza może się podobać, innym nie. Malkontenci mogą zarzucać Wilsonowi brak spontaniczności i emocji, mnie jednak to planowe działanie się podoba. To jego koncepcja i sposób na trzymanie publiczności za twarz. Słychać również, że muzycy się „dotarli” i wzajemnie osłuchali i nie ma już tego znanego z początku trasy delikatnego błądzenia, czy wręcz „szycia” utworów. Każdy dźwięk jest zagrany idealnie w punkt. Czy jest to nerwowa (i jednocześnie wirtuozerska) gra Marco Minnemanna, basowe i stickowe odjazdy Nicka Beggsa, klawiszowe szaleństwa Adama Holzmana (wielkie brawa) – wszystko brzmi idealnie. Dla mnie jednak cichym bohaterem tych koncertów był Theo Travis, czarujący fletowymi, saksofonowymi i klarnetowymi partiami. Wspomniany powyżej Tsonev, któremu Wilson oddał większość solówek gitarowych jest również muzykiem wybitnym o wielkim warsztacie. Gitarowy shredder po prostu. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
A Steven? Moim zdaniem odpowiadała mu rola dyrygenta i spiritus movens całego przedsięwzięcia. Oczywiście to na niego skierowane są oczy i uszy fanów (taka już dola idola/geniusza/boga/luminarza rocka progresywnego/Frippa XXI wieku*). Stawiam tezę, że ostatnie lata w Porcupine Tree były odrabianiem koncertowej pańszczyzny. W przypadku solowej kariery, w której Steven się jak widać rozsmakował, tego wrażenia nie odczuwam. Jest, pomimo jego emocjonalnej powściągliwości, radość grania i wspólnego bawienia się muzyką. W zachłannej, niczym nie skrępowanej wyobraźni Wilsona powstał zespół, ansambl, żywy pulsujący organizm. Działający poza granicami i schematami gatunków. Mówiący własnym głosem, w coraz bardziej barwnej, splątanej przestrzeni muzyki. Znakomity skład muzyków pod jakże świetną opieką Koncertmistrza Wilsona. Perfekcyjnie zgrany team, koncertowa hybryda o sześciu głowach i jednym wspólnym ciele. Z miłości do muzyki i wspólnej pasji powstają dzieła wyjątkowe. Czy jest to puls perkusji w No Part Of Me, czy wgniatający, rozszalały, fusion-jazzowy Luminol (jeśli cały trzeci album Wilsona taki będzie to kupuję w ciemno), melancholijny Veneno Para Las Hadas, śliczny drobiazg, jakim jest piosenka o pocztówkach, majestatyczny Raider II. Czy można lepiej zagrać niż na płytach? Można. Powiedziałabym nawet, że utwory z Grace For Drowning zagrane zostały lepiej niż na płycie. To co w studio nagrane było z pewną, taką nieśmiałością, w koncertowej sali zyskało zdecydowanie. Oddziaływanie na zmysły wzroku (wizualizacje Lassego) wrażenie to jeszcze wzmocniło.
Nie do końca jednak przekonał mnie brzmieniowy aspekt tego wydawnictwa. Miks 5.1 jest dość „suchy” i nieco „płaski” (brzmienie perkusji Marco Minnemanna), za to stereo wbija w fotel. Pomimo drobnych realizacyjnych wpadek, o których już wspominałam, ogląda się Get All You Deserve z przyjemnością. Meksykański koncert być może nie oddaje w 100% tego muzycznego żywiołu, ale tę wilsonowską magię z pewnością przybliża. Bardzo dobre wydawnictwo! Miłego seansu.
*niepotrzebne skreślić.