Nie jest to ten sam zespół Trespass, który przed laty wydał album “The Final Act”, nie jest to też – co sugerowałaby nazwa – jakiś klon grupy Genesis. „Morning Lights” to najnowsza, druga już w dorobku płyta pochodzącej z Jerozolimy grupy Trespass. Pierwszy album, „In Haze Of Time” z 2002r. spotkał się podobno z bardzo ciepłym przyjęciem zarówno ze strony publiczności jak i krytyków, choć jego sława jakoś nie dotarła do Polski. Trio Trespass czerpie inspiracje z dorobku progresywnego rocka lat 70-tych, szczególnie takich, jak zespoły ELP, The Nice, czy nieco już dziś zapomniany Gryphon. W swoich kompozycjach, podobnie jak tamte gwiazdy minionej epoki, sięgają do dzieł mistrzów muzyki klasycznej. Podobno te inspiracje, wzory i zapożyczenia są absolutnie bezwiedne, gdyż w swoich materiałach informacyjnych członkowie grupy Trespass informują, że do niedawna w ogóle nie znali ani swoich wielkich poprzedników, ani nie wiedzieli o ich słynnych przeróbkach dzieł kompozytorów muzyki klasycznej. Czy rzeczywiście tak było? Trudno powiedzieć. Niemniej jednak, gdy ktoś sięgnie po płytę „Morning Lights”, ten z całą pewnością przeniesie się bezwiednie w czasie o kilkadziesiąt lat wstecz.
Kompozycje grupy Trespass są w przeważającej części instrumentalne, a jedyne dwa utwory wokalne posiadają niesamowicie długie sekcje instrumentalne. We wszystkich przeplatają się ze sobą elementy muzyki klasycznej z rockową. Instrumentarium zespołu oparte jest na potężnym brzmieniu klawiszy (głównie organów), i co ważne, wykorzystywane są one w sposób wręcz barokowy. Niektórzy recenzenci określają ten typ instrumentalizacji jako „very busy progressive rock”. Jedno z nagrań, „Vivaldish”, oparte jest na motywach koncertu skrzypcowego a-moll Vivaldiego. Inne, jak „Ripples”, też brzmi jak jakaś quasi-klasyczna kompozycja, pewnie za sprawą pompatycznego brzmienia organów, wyczarowywanego przez lidera zespołu Gila Steina. Gra na nich niczym Jon Lord na swej słynnej „Sarabandzie”. Centralnym punktem programu płyty „Morning Lights” jest ponad 20-minutowa kompozycja tytułowa. Zaczyna się ona plątaniną kakofonicznych dźwięków. Efekt jest podobny do tego, jaki można sobie wyobrazić, gdybyśmy słuchali równolegle tego samego fragmentu muzycznego normalnie i wstecz. Na szczęście po kilku minutach wyłania się zasadnicza linia melodyczna i utwór „Morning Lights” rośnie w siłę z każdą minutą. Brzmi on monumentalnie, wzniośle i pompatycznie. Mnóstwo w nim barokowej ornamentyki. Słyszymy w nim dźwięki kościelnych organów, które sprawiają wrażenie jakbyśmy słuchali jakiejś klasycznej kompozycji autorstwa Bacha, czy Beethovena. Dużo dzieje się w tym utworze. Chwilami ma się wrażenie, że za dużo, że nie sposób by percepcja w całości to wszystko zdołała ogarnąć. Ale trzeba przyznać, że nagranie to znamionuje wielką kompozycyjno-wykonawczą klasą całej grupy. Choć pewnie można mu zarzucić, że jest przy tym nadęte do granic wytrzymałości. Na przeciwległym biegunie znajduje się krótki, bo zaledwie 3 i pół minutowy, lecz za to niezwykle zwiewny i radosny utwór „Song Of Winds”, umieszczony na samym początku płyty. Króluje w nim zwięzłość muzycznej wypowiedzi, entuzjazm interpretacyjny oraz kreowany na zasadzie ronda wielokrotny powrót do głównego tematu instrumentalnego i nabudowywania wokół niego przeróżnych wariacji, łącznie z wokalem wykorzystywanym tu jako jeden z instrumentów.
„Morning Lights” to album dla słuchaczy zakochanych w bogato aranżowanej muzyce rockowej lat 70-tych, łączącej w sobie wpływy klasyczne, rockowe, a nawet jazzowe. Dość wtórne, szczególnie jak na początek XXI wieku, to podejście, ale pokażcie mi inny zespół, który dzisiaj z równym zapałem i z podobnie dobrym skutkiem potrafi grać taką właśnie muzykę.