Niby w życiu nie ma przypadków, ale na szczęście zdarzają się w nim niespodzianki. Bo przecież nie co dzień odkrywa się prawdziwe muzyczne perły. Mam wrażenie, że taką perłę właśnie odnalazłem. Dokopałem się do niej w zalegającej od dłuższego czasu stercie nowych płyt. Są takie chwile, że wkłada się do odtwarzacza album nieznanego wcześniej wykonawcy i nie mija wiele czasu, a doświadczamy olśnienia. Jesteśmy porwani i oczarowani bez reszty. Tak właśnie stało się ze mną w przypadku albumu szwedzkiego muzyka Patrika Skantze. Co za muzyka! Co za kompozycje! Jak pięknie zagrane! Jak wspaniale odtworzony klimat epoki wczesnych lat 70-tych! No tak, właśnie te złote muzyczne czasy Patrik upodobał sobie najbardziej. Pink Floyd, Simon & Garfunkel, Wishbone Ash, The Beatles, Led Zeppelin – tych artystów ukochał sobie najbardziej. I do słuchaczy, którzy lubią tych wykonawców zaadresował swoją płytę pt. „Fiction At First View”.
Jak się okazuje to wcale nie pierwszy album w dorobku tego urodzonego w 1971r. Szweda. Kilka lat temu wydał płytę „Music For My Ego’s Sake” (Mimo Sound Records), którą wypełniała wyłącznie muzyka instrumentalna. Jego nowe dzieło firmowane jest jako „Patrik Skantze And The Free Souls Society”. Patrikowi, który śpiewa, gra na gitarach, basie, fortepianie i syntezatorach, towarzyszą Christopher Korling (dr), Patrik Ohlin (bg) oraz Eva Bjorkner (v, fl). Wspólnie nagrali płytę, będącą dla mnie prawdziwym objawieniem tegorocznej jesieni. Płytę, której klimat przenosi nas we wczesne lata 70-te. Wprawdzie za swoich największych gitarowych idoli Patrik uważa Ace’a Frehleya, a w dalszej kolejności Briana Maya i Ritchie Blackmore’a, to muzyka wypełniająca jego nową płytę krąży po nieco innych rejonach i stylistyce. Przyjrzyjmy się, więc po kolei poszczególnym kompozycjom stanowiącym program albumu „Fiction At First View”.
Całość rozpoczyna się od trzyminutowego utworu tytułowego, który jest niezwykle zgrabną piosenką, z prześliczną, wpadającą w ucho, melodią śpiewaną przez Evę Bjorkner. Gwarantuję, że już po jednokrotnym wysłuchaniu tego nagrania, nie pozwoli ono Wam przejść wobec tej płyty obojętnie. Ten stosunkowo krótki utwór po prostu sam gra w uszach, a chciałoby się by grał dłużej, dłużej i dłużej... Powróci on jeszcze w nieco bardziej rozbudowanej wersji na samym końcu płyty, ale jego radosne dźwięki stanowią niesamowicie udany wstęp do całego albumu. Jako druga na płycie pojawia się piosenka „Life Provider”. Tu skojarzenia biegną w kierunku The Beatles (pamiętacie „Norwegian Wood”?), Paula Simona, czy Mamas And Papas. Patrikowi wspaniale udało się oddać klimat minionej epoki. Wraz z Evą stworzył świetnie uzupełniający się duet wokalny. Tym razem to on prowadzi główną linię melodyczną. A trzeba przyznać, ze potrafi on nie tylko wspaniale grać. Głos też ma znakomity. Zadziwia swoją barwą, ekspresją i ciekawym sposobem interpretacji. Trzeci utwór na płycie to instrumentalny „A New Morning In-Sight”. Równie romantyczny jak jego tytuł. Lekki, zwiewny i… bardzo wiosenny. Świetnie brzmi tu akustyczna gitara, są flety i wiolonczele (gra na nich basista Patrik Ohlin). Słychać w nim mnóstwo radości grania, która przypomina płytę innej tegorocznej szwedzkiej rewelacji, grupy Moon Safari. Mniej więcej w połowie utworu nieco rozedrgany nastrój uspokaja się i zaczyna się prawdziwy koncert gry na gitarze, na której to Patrik gra najpiękniejsze frazy, jakie tylko można sobie wyobrazić. Następne nagranie to niespełna dwuminutowa miniaturka „Strange Days”. Chwytający za serce wokal, gitara i fortepian. Wspaniały nastrój. Przypominający trochę floydowskie „If”. Zaraz po tym nagraniu rozpoczyna się prawdziwy, psychodeliczny odlot: 11-minutowa kompozycja „Gleam Of Hope”. Muzyka przedziera się poprzez opary narkotykowego dymu, w powietrzu unosi się atmosfera epoki „dzieci-kwiatów”. Doskonały to utwór, w którego środkowej, bardzo długiej instrumentalnej części otrzymujemy prawdziwy przekrój przez wszystkie możliwe muzyczne barwy. Najpierw mamy syntezatorowe solo: spokojne, długie, wprowadzające w trans. Nic tylko odlatywać. Potem pojawia się gitara i dobywające się spod palców Patrika magiczne nuty. Prawdziwe muzyczne cudeńko. „Gleam Of Hope” to główne i centralne nagranie na płycie. To także najważniejsza kompozycja w całym zestawie. Swoim klimatem przypomina kompozycje ze starych płyt Wishbone Ash, czy Fleetwood Mac. Jako szóste pojawia się nagranie „My Dreams Of Late”. To melancholijna, sentymentalna i bardzo smutna piosenka. Znów mamy tu wspaniały duet wokalny Skantze - Bjorkner, a zawodząca wiolonczela wprowadza nastrój nostalgii i tęsknoty. Za oknem jesień. W powietrzu smutek. Cóż za kontrast z radosną i zwiewną piosenką „Fiction At First View”, otwierającą to wydawnictwo! Moja córka mówi, że nagranie to ma w sobie coś z Mostly Autumn. No i muszę przyznać, że młodzież ma w tym przypadku stuprocentową rację. Chwilę później słyszymy już kolejny utwór: „The Plunge”. To znowu 11 minut z sekundami wielkiego grania, lecz tym razem przenosimy się w rejony zahaczające o klasycznego hard rocka. Wszystko zaczyna się niewinnie od delikatnych dźwięków fletu i nieco chropowatej gitary. Ale nie mija chwila, a nagranie to przeistacza się w wielką instrumentalną jazdę bez trzymanki. Czegóż tu nie ma?! Jest dosłownie wszystko, co miłośnicy ery flower-power ukochali sobie najbardziej. Hippisi wszystkich krajów łączcie się! Słychać tu różne czarowne, przedziwne dźwięki. Nie wiem czy generowane są one przez syntezatory, czy dobywają się z żywych instrumentów. A jeżeli to drugie, to z jakich? Wydaje mi się, że na pewno pobrzmiewa tu sitar. Jest nawet perkusyjne solo, jak w „Moby Dicku”! No właśnie, od tego momentu na płycie „Fiction At First View” robi się bardzo zeppelinowsko. Czterominutowy utwór „Craving For Knowledge” wypełniony niezliczonymi dźwiękami gitar akustycznych brzmi jakby był wyjęty ze słynnej „trójki” Led Zeppelin. Nawet głos Patrika upodabnia się w nim do Roberta Planta. Ten sam klimat utrzymany jest w instrumentalnym „Appease”. Szaleństwo gitar akustycznych trwa nadal. A trwa ono równiutkie 200 sekund i jest idealnym wprowadzeniem w finał całego wydawnictwa. Stanowi go wspomniana przeze mnie wcześniej, rozszerzona wersja nagrania tytułowego, które otwiera płytę. Zaczyna się ona od dzwonów jak w „High Hopes”, a potem dźwięki biegną już same, tworząc bajecznie piękną melodię. Cudowny to utwór. To coś więcej niż zwykły przebój, jak można było sądzić po mniej rozbudowanej wersji, otwierającej płytę.
Ależ podoba mi się ten album! Należy on do gatunku płyt, które chwytają za serce i które poruszają jakąś czułą strunę, Powoduje to, że u słuchacza wyzwalają się niezwykle pozytywne emocje. A o to przecież w sztuce chodzi. Nie sposób pozostać przy tym albumie obojętnym. „Fiction At First View” to niewątpliwie jedno z moich największych dotychczasowych odkryć 2006 roku. I pomyśleć, że krążek ten przeleżał się dobry miesiąc w stercie nowych, nieodsłuchanych płyt…