STEVE HACKETT. BIOGRAFIA (5)
UCIEKINIER
Po niewątpliwym sukcesie artystycznym i komercyjnym „Spectral Mornings”, klimat dla nowej muzyki Hacketta u zmierzchu lat siedemdziesiątych, można nazwać bardzo sprzyjającym. Wszystko zdawało się być przygotowane pod kolejny dobry album. Materiał powstawał szybko, bez większych problemów. Steve miał całe mnóstwo nowych pomysłów i sprawny, zgrany zespół instrumentalistów, który bez kłopotu te pomysły zamieniał w żywe dźwięki. Miała się więc powtórzyć historia sprzed kilkunastu miesięcy. Grupa w styczniu 1980 roku zameldowała się w studio i rozpoczęła pracę nad czwartą płytą. Drugą zrobioną w tym składzie personalnym i, jak miała pokazać przyszłość, niestety ostatnią.
Jeśli nad „Voyage of the Acolyte” krążyła magia kart tarota, a wokół „Spectral Mornings” unosił się pierwiastek duchowy, tak kolejny krążek, w sferze konceptualnej, należał do zdecydowanie bardziej przyziemnych. Powstały w pierwszej połowie 1980 roku czwarty longplej „Defector” (pol. Uciekinier) jest tak zwanym swobodnym koncept albumem. Hackett, podobnie jak wielu innych muzyków w tamtym okresie, postanowił odnieść się do sytuacji politycznej panującej na świecie. Nastroje w samej Wielkiej Brytanii nie należały do najlepszych, pogarszając się regularnie od kilku lat. Narastała fala konfliktów politycznych, roszczeń i strajków doprowadzając do „zimy niezadowolenia 79/80”. Jednak oczy zachodniej Europy coraz częściej kierowały się też w stronę państw bloku wschodniego. Już po wyborze Karola Wojtyły na Papieża w 1978 roku zainteresowanie wschodem Europy i jej problemami było spore. Tendencję wzrostową podtrzymała jeszcze radziecka interwencja w Afganistanie rozpoczęta w grudniu 1979 roku. Polityczny klimat podszyty był ogólnym niepokojem, zaczęto mówić o tzw. „drugiej zimnej wojnie”. Także teoretycznie bezpiecznym Brytyjczykom towarzyszył lęk o losy świata, kolejna wojna globalna wydawała się ludziom wówczas bardzo prawdopodobna. Sowiecka agresja i niespokojna sytuacja w krajach bloku wschodniego stały się częstym tematem medialnych dyskusji i prasowych doniesień. Steve, poddając się ówczesnej atmosferze, wymyślił historię człowieka uciekającego z jednego z państw komunistycznych do świata zachodniego, i użył jej jako nienachalnego tła swojej nowej płyty. „Defector” nie jest oczywiście żadnym apelem, czy mocnym politycznym przekazem. Nie ma tu ścisłej, konkretnej fabuły, moralizowania, ani oceniania - cech charakterystycznych dla wielu innych piosenek z tłem politycznym, czy koncept albumów.
Temat konceptu jest przyziemny i pełen życiowych szarości, ale muzyka podobnie jak na poprzednich krążkach, pozostała magiczna i wielobarwna. Czwarty album niewątpliwie kontynuuje styl znany ze „Spectral Mornings” i tak jak w przypadku tamtej płyty, szczególnie lśnią tu tematy instrumentalne. Cieszą one ucho nie tylko pomysłowością i bogatą melodyką, ale też różnorodnością. Jest ich pięć i każdy demonstruje inne zainteresowania Steve’a. Już na otwarcie wybrzmiewa „The Steppes”, będący dalekim, nieco mocniejszym i bardziej mrocznym kuzynem „Spectral Mornings”. Rozpoczynają go orientalne dźwięki fletu, a tę nieco „egipską” melodykę kontynuuje później gitara. W jeszcze potężniejsze rejony przenosi drapieżny „Slogans”, łączący w sobie niemalże heavy metalową furię z przestrzennym mrokiem, charakterystycznym dla muzyki klasycznej. Kontrastują z nim zarówno „Two Vamps as Guests” (typowa dla Steve’a akustyczna miniatura) i bardziej rozbudowany, różnorodny „Jacuzzi”. Natomiast klasą sam dla siebie jest poruszający „Hammer in the Sand”, kojący temat klawiszowy, który swój żywot rozpoczynał, jako piosenka wokalna. Dopiero, kiedy Nick Magnus zaczął grać tę melodię dużo wolniej na pianinie zdałem sobie sprawę, że brzmi to lepiej w wersji instrumentalnej – przyznawał Hackett.
Utwory instrumentalne niewątpliwie stanowią o sile „Defector”. Kompozycje z tekstem, o bardziej piosenkowej konstrukcji, choć solidne, nie porywają. Najlepsze wrażenie sprawia, na pierwszy rzut oka radosna piosenka „Time to Get Out”, w której znajduje się kilka wyraźnych nawiązań do „uciekinierskiego konceptu”. Ładna jest też „Leaving”, delikatna ballada z tajemniczą melodią i charakterystyczną harmonią wokalną. Tu także poruszono wątek ucieczki do lepszej krainy. „The Toast” jest niejako kontynuacją „Leaving”, utrzymującą ten sam stopień onirycznej zadumy. Dwa najsłabsze utwory zamykają album. Prowadzony prostym rytmem basu, monotonny i jakby silący się na przebojowość „The Show” jest zwyczajnie nudnawy, a „Sentimental Institution” to po prostu zgrabny żart, pastisz brzmień bigbandowych. Błysnął tu Pete Hicks znakomicie parodiujący styl amerykańskich śpiewaków, rodem z lat czterdziestych ubiegłego wieku.
„Defector” to znów dzieło udane, będące w pewnym sensie kontynuacją „Spectral Mornings”. Być może zabrakło tu kompozycji tak kompletnej jak „Everyday”, ale utwory instrumentalne „The Steppes”, „Slogans” i „Hammer in the Sand” miały okazać się bardzo odporne na upływający czas. Do dziś pojawiają się w koncertowym repertuarze. Płyta trafiła do sklepów 13 czerwca 1980 roku i przebiła komercyjne osiągi poprzedniczki, docierając do 9 miejsca brytyjskiego zestawienia, przechodząc tym samym do historii, jako jedyny album Hacketta z top10 (w USA pozycja 144). Zespół z marszu, dwa dni przed premierą płyty, wyruszył w trzecie, najbardziej obfite tournee. „Defector Tour” liczył 61 koncertów rozplanowanych między czerwcem a grudniem ’80. Hackett Band po raz pierwszy dotarł do Stanów Zjednoczonych i Kanady, zataczając też coraz szersze kręgi w Europie. Typowy set prezentował się wówczas następująco:
Slogans / Everyday / The Red Flower Of Tai Chi Blooms Everywhere / Tigermoth / Time To Get Out / The Steppes / Acoustic Set: Blood on the Rooftops / Horizons / Kim / Sentimental Institution / Jacuzzi / Spectral Mornings / A Tower Struck Down / Clocks – The Angels of Mons / Please Don't Touch / The Show / It's Now or Never / Hercules Unchained
Koncerty w większości były udane, choć tym razem nie obyło się bez drobnych zgrzytów. Zespół pod koniec trasy dotarł na kilka wieczorów do Włoch i choć również tam zaprezentował zwyczajowy set i dał z siebie wszystko, niektóre żarty repertuarowe nie zostały tam dobrze przyjęte. Hackett wprowadził do setu pastiszowy „Sentimental Institution” i króciutki Presleyowski „It’s Now or Never” z wplecionym fragmentem „Just One Cornetto”[1]. Na północy Włoch ten zabieg nikogo nie bawił. To był eksperyment – przyznawał Peter Hicks. – Francuska i angielska publiczność kochała te piosenki. We Włoszech sytuacja była jednak bardziej złożona, gdyż ta sama piosenka w jednej części kraju spotykała się z owacyjnym przyjęciem, żeby w drugiej jego części otrzymać porcję gwizdów. „O Sole Mio” jest mocno osadzona w południowym folku – tłumaczył Dick Cadbury. – Na południu jest święta, a na północy jej nienawidzą. Pierwszy włoski koncert kończyliśmy w gigantycznym aplauzie, a po zagraniu tych piosenek na bis otrzymaliśmy porcję gwizdów i buczenie. Cała magia prysnęła.
Ostatnie koncerty zespół zagrał na początku grudnia w paryskim Mogador. Wówczas jeszcze nikt nawet nie przypuszczał, że są to pożegnalne występy tego składu. Niedługo po zakończeniu tournee doszło do spotkania muzyków, na którym omawiano przyszłość Hackett Band. Coraz głośniej mówiło się o zmianie układu sił i o większym wpływie na twórczość muzyków towarzyszących Steve’owi. Spotkaliśmy się po trasie i rozmawialiśmy o naszych pomysłach i kierunku, w jakim zespół powinien zmierzać, z akcentem na kreatywny wkład muzyków – przybliżał sytuację Dick Cadbury. - Może to było przez Steve’a niemile widziane, bo przecież to był jego zespół i istniał dlatego, że on sobie tego życzył. W końcu po to opuścił Genesis, żeby móc pokazywać własne kompozycje i talenty. Być może powinniśmy znać swoje miejsce w szeregu, ale jestem przekonany, że chcieliśmy robić wszystko najlepiej jak można. Hackett z jednej strony rozumiał sytuację, ale z drugiej nie chciał tracić pozycji zdecydowanego lidera i szefa. Mój zespół z pewnością czuł moje ograniczenia kompozytorskie i tekściarskie – mówił gitarzysta. – Mieli trochę racji. Chcieli bardziej kreatywnie uczestniczyć w pracy i ja starałem się, żeby to tak wyglądało. Z drugiej jednak strony czułem presję, że to wszystko dzieje się przecież pod moim nazwiskiem.
Steve ostatecznie rozwiązał zespół na początku 1981 roku oficjalnie z powodów finansowych. Stwierdził, że dopóki grupa koncertuje z pieniędzmi nie ma większych problemów, natomiast w martwych sezonach wypłata każdej tygodniówki jest kłopotliwa. Gdzieś w 1980 roku wpadłem na Billa Bruforda. On też miał wtedy swój zespół i powiedział mi, że ta jego grupa chyba wpędzi go do przytułku. Niestety u mnie wyglądało to podobnie. Nie wiem, jak udawało mi się co tydzień znaleźć pieniądze na wypłaty i w końcu musiałem podziękować kolegom. To wielka szkoda. No właśnie, ale czy Steve naprawdę żałował? Głównym powodem poddania grupy były pewnie kłopoty finansowe, ale ta okoliczność mogła też stanowić dla Hacketta swoiste wybawienie z budującej się powoli pułapki. Nie mógł on przecież dopuścić do sytuacji, w której jego działalność solowa zaczęłaby przypominać demokratyczny sposób funkcjonowania Genesis. Muzycy niewątpliwie zaczynali mu się wymykać spod kontroli, a on sam dostrzegał swoiste wypalenie materiału. Entuzjazm towarzyszący pracy zespołu zaczynał się zmniejszać – mówił o okresie tworzenia „Defector”. - Po sukcesie, jaki odniósł „Spectral Mornings” towarzyszyło mi uczucie, że niemożliwe jest ciągłe zaskakiwanie słuchaczy. To trochę jak bycie czarodziejem wyciągającym króliki z kapelusza. Frajda się kończyła, entuzjazm się ulatniał...
***
Rok 1981 przyniósł sporo zmian tak w życiu prywatnym, jak i zawodowym Steve’a. Nie brakowało przełomów pozytywnych, kroków ryzykownych, ani poważnych konfliktów. Do wydarzeń miłych należy niewątpliwie zaliczyć legalizację związku z Kim Poor. Steve poślubił brazylijską artystkę 14 sierpnia w londyńskim ratuszu w Chelsea. O ile życie osobiste zostało ustabilizowane, o tyle na linii Hackett – wydawnictwo Charisma doszło do poważnego zgrzytu. Po czterech albumach studyjnych i trzyletnim udanym koncertowaniu naturalną koleją rzeczy jest wydanie płyty koncertowej. Zespół został rozwiązany, więc pojawiła się okazja do podsumowania tego, niezwykle udanego przecież okresu. Niestety Charisma nie wykazała zainteresowania wydaniem takiej płyty. Wydawnictwo postawiło zdecydowane veto, naciskając raczej na kolejny album studyjny.
Rozczarowany obojętnością Charismy Hackett, chcąc nie chcąc, zabrał się więc za przygotowywanie następnej porcji piosenek. Tym razem proces tworzenia albumu miał mocno odbiegać od wcześniej wypracowanych norm. Steve został na pokładzie własnego okrętu w towarzystwie Nicka Magnusa i to z nim miał wykonać większą część studyjnej roboty. Klawiszowiec nie tylko stanowił niezbędne uzupełnienie Hacketta, ale także utwierdził gitarzystę w przekonaniu, że we dwóch doskonale poradzą sobie z nagraniem całej płyty. Steve tradycyjnie zajął się gitarami, a po raz pierwszy miał odpowiadać za partie basu i wszystkie wokale. Magnus z kolei sprawował pieczę nad instrumentami klawiszowymi i programowaniem automatu perkusyjnego. Maszyna zastępująca żywego perkusistę także stanowiła nowość. Za tym rozwiązaniem mocno optował Nick, zakochany wówczas w możliwościach debiutującego na rynku automatu marki Linn. Niestety nie mogłem sobie pozwolić na zakup tego sprzętu, gdyż była to suma rzędu 3 – 4 tysięcy funtów – opowiadał klawiszowiec. – Pomyślałem jednak, że wiem kto może sobie na coś takiego pozwolić i udałem się do Steve’a. Powiedziałem mu, że musi to zobaczyć. Zaprowadziłem go do sklepu i on również się w tym sprzęcie zakochał.
Sesja piątego albumu, zatytułowanego ostatecznie „Cured” przebiegała więc pod znakiem jednego wielkiego eksperymentu. Wiązało się to z dużym ryzykiem, ale z drugiej strony Hackett miał niewątpliwą okazję do wykonania kolejnego kroku na przód w swoim muzycznym rozwoju. Szczególnie jeśli chodzi o śpiew gitarzysta czuł się coraz pewniej i choć jego możliwości głosowe ciągle pozostawiały sporo do życzenia, przyszedł moment testu. Do tej pory zawsze zatrudniałem kogoś do śpiewania, ale teraz zdecydowałem, że to już czas, żeby zrobić to samemu. To po prostu kolejny krok w mojej nauce tworzenia muzyki i jestem z tego powodu bardzo podekscytowany. Być może robię z siebie głupka, ale to dla mnie fajna przygoda.
Drugim nie lada wyzwaniem, było przyjęcie na siebie obowiązków basisty, ale i tutaj Steve’owi towarzyszyło przekonanie, że niektóre rzeczy będzie mu łatwiej osiągnąć bez dodatkowych instrumentalistów. Dostrzegając tendencję do zmiękczania, łagodzenia basowego pulsu, chciał mu nadać bardziej klarowne brzmienie. Pomyślałem co mi szkodzi spróbować. Mój przyjaciel, pracujący dla CBS John Hill, dostarczył mi instrument Fender Precision Special Bass z aktywnym EQ[2]. Użyłem go w najwyższych rejestrach i kocham ten dźwięk. Stąd właśnie wyszedł riff do „The Air Conditioned Nightmare”. Mógłbym słuchać tego dźwięku latami.
Tym razem Hackett nie cierpiał na nadmiar muzycznych pomysłów. Właściwie z trudem udało mu się zebrać piosenki na „Cured”. Latem ’81 wespół z Magnusem, przy okazjonalnej pomocy swojego brata Johna i producenta Johna Acocka, zarejestrował niewiele ponad półgodzinną płytę. Nagrania przebiegały sprawnie, trwały w sumie sześć tygodni. Niestety efekty tych prac nie są porywające. Po raz pierwszy spod ręki Steve’a wyszła płyta, która najzwyczajniej w świecie rozczarowuje. Na „Cured” trafiły w większości krótkie, nieszczególnie odkrywcze piosenki przygotowane pod format radiowy. Nie stanowiłoby to większego problemu, gdyby nie fakt, że są to piosenki cierpiące na brak charakterystycznych melodii i emocji, co sprawia, że jednym uchem wpadają, drugim wypadają, a słuchacz rzadko ma ochotę do nich wracać. Steve potrafił wypowiedzieć się w krótszej, piosenkowej formie, udowodnił to na wcześniejszych albumach i nie raz potwierdzi ten talent na następnych wydawnictwach, ale w tym przypadku niewątpliwie powinęła mu się noga. Być może słaba jakość tych kompozycji wynika z faktu, iż pisał je pod możliwości swojego głosu, a te przecież nie są zbyt duże.
Ogólną wartość „Cured” podnoszą dwie nieco bardziej złożone kompozycje. W instrumentalnym „The Air Conditioned Nightmare” Hackett pokazał gitarowy pazur (także basowy!), a zadziorny charakter utworu i wreszcie żywsze tempo sprawiają, że jest to najmocniejszy i najbardziej zapadający w pamięć fragment albumu. Drugim jaśniejszym punktem jest „Overnight Sleeper”, kompozycja łącząca w sobie różne muzyczne elementy – akustyczny wstęp, całkiem niezłą, odrobinę folkową melodię, smaczki zaczerpnięte z muzyki klasycznej i typowo rockowe zamknięcie. Album uzupełnia akustyczna miniatura „Cradle of Swans”, choć jak większość hackettowych miniatur ładna, niezbyt pasuje do klimatu „Cured” i jest chyba trochę na siłę na niej umieszczona.
To niewątpliwie jedna z najsłabszych płyt w całym dorobku Hacketta. Zabrakło na niej tego wszystkiego, czym Steve zachwycał od początku kariery, czyli znakomitych, nieszablonowych melodii, międzygatunkowej różnorodności, umiejętnego balansu między dynamiką a subtelnością i przede wszystkim emocji. Brak żywego zespołu odbił się na dynamice nagrań, a ograniczenia wokalne związały nieco ręce Steve’a, który na poletku kompozytorskim przez to nie mógł poszaleć.
Nagranie wszystkich kompozycji z pomocą automatu perkusyjnego Linn, także zrobiło swoje, sprawiając że całości towarzyszy łatwo wyczuwalna mechaniczność. Pocieszające było jednak to, że Hackett wcale nie poddał się pozornej magii nowoczesnych sprzętów. Dostrzegał niewątpliwe korzyści płynące z takiego sposobu pracy, ale nie wykluczał powrotu do starych metod. Nie jestem pewny, czy będę chciał w ten sposób nagrywać każdy album – przyznał w jednym z wywiadów. – To oczywiście jedna z dróg do osiągnięcia celu. Bardzo dobra droga. Niezwykle precyzyjny sposób nagrywania. Pozwala ominąć wiele problemów. A to perkusista musi iść do domu na obiad, a to jest zmęczony i nie możemy nagrać następnego podejścia. Ten sposób eliminuje tego typu sprawy. Z tym że ja nauczyłem się, że to nie perfekcja jest najważniejsza w muzyce. Prawdopodobnie mniej dbam o perfekcje niż o ducha muzyki. Dla przykładu, utwór „Please Don’t Touch” miał kilka podejść, ale zakończyło się na tym, że ostatecznie wybraliśmy jedno z wcześniejszych, właśnie ze względu na atmosferę.
Przyszłość pokazała, że Steve właściwie ocenił efekty swojej pracy. Na następnych płytach miał uniknąć wielu błędów, jakie popełnił podczas nagrań 1981 roku. Na „Cured” należałoby chyba patrzeć przez pryzmat eksperymentu, który choć nie stał się artystycznym sukcesem, odpowiedział gitarzyście na kilka istotnych pytań. Po pierwsze przekonał, że choć Hackett nie jest wybitnym wokalistą, jest w stanie śpiewać na swoich albumach. Po drugie stało się jasne, że dwóch nawet wybitnie uzdolnionych i bardzo wszechstronnych muzyków może mieć problem z uzyskaniem dynamiki i żywiołowości nagrań. Poza tym automat perkusyjny, jakich nie posiadałby możliwości technicznych, nigdy w pełni nie zastąpi żywego, czującego muzykę perkusisty. Tak więc nawet jeśli jest to płyta słaba muzycznie, na pewno można ją uznać za istotną dla artystycznego rozwoju gitarzysty.
Premiera „Cured” miała miejsce w sierpniu ’81. Płyta poradziła sobie bardzo dobrze docierając do 15 miejsca Brytyjskiego zestawienia (169 miejsce w USA). Steve pragnąc wrócić na właściwe tory sprawnej działalności ponownie poskładał koncertowy zespół, po części zapraszając stałych kompanów, jak i sięgając po nowe twarze. W trasę promującą piąty album zabrał tradycyjnie Johna (flety, pedały basowe), Nicka Magnusa (instrumenty klawiszowe) i świeżą sekcję rytmiczną w składzie Ian Mosley (perkusja) i Chas Cronk (bas). Dwóch debiutujących tu instrumentalistów to bardzo ciekawe postacie. Pierwszy z nich, Ian Mosley w latach siedemdziesiątych nagrywał m.in dla Darryla Waysa (Curved Air). Z Hackettem związał się na dwa lata, ale wszystko co najlepsze miał jeszcze przed sobą, gdyż w 1984 roku miał dołączyć do Marillion najsłynniejszego zespołu neoprogresywnego. Z kolei Chas (właściwie Charles) Cronk, nietuzinkowy śpiewak i kompozytor, zapisał bogatą kartę jako członek zespołu Strawbs (siedem płyt na przestrzeni lat 1974 – 1978). Posiadając tak doświadczoną sekcję rytmiczną Steve bez obaw wyruszył w swoje najdłuższe solowe tournee, liczące blisko siedemdziesiąt koncertów. Między sierpniem a grudniem ’81 nowy Hackett Band odwiedził kilka krajów europejskich, oraz Stany Zjednoczone i Kanadę. Muzycy wykonywali najczęściej taki zestaw utworów:
The Air-Conditioned Nightmare / Jacuzzi / Funny Feeling / Ace Of Wands / Picture Postcard / The Steppes / Everyday / The Red Flower Of Tai Chi Blooms Everywhere / Tigermoth / Acustic Set: Horizons i Kim / Overnight Sleeper / Hope I Don't Wake / Slogans / A Tower Struck Down / Spectral Mornings / Please Don't Touch / The Show / Clocks – The Angel of Mons
Dwa koncerty tamtej trasy ciekawie korespondowały z tematyką albumu “Defector”. Steve przedostał się przez „Żelazną kurtynę” i odpowiednio 14 i 15 września wystąpił w dwóch Jugosłowiańskich miastach: Lublanie i Zagrzebiu. Jako pierwszy genesisman pojawił się w tej części Europy. Z kolei jeden z jego amerykańskich koncertów[3], miał status charytatywnego pod szyldem „Poland Aid”. Dochód został przeznaczony na leki dla walczących z komunizmem Polaków.
[1] Angielska wersja „O Sole Mio”.
[2] Equalizer – efekt gitarowy, korektor przystosowany do kształtowania widma akustycznego sygnału z gitary elektrycznej.
[3] 8 listopada 1981 State University Of New York, Oswego NY. Alan Hewitt sugeruje, że było to pokłosie wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Z tym że stan wojenny został ogłoszony dopiero miesiąc później – 13 grudnia.