Christmas 10

Steve Hackett (8): Noc ma wiele twarzy

Maurycy Nowakowski

STEVE HACKETT. BIOGRAFIA (8)

NOC MA WIELE TWARZY 

ImageLata osiemdziesiąte, okres dla Steve’a średnio udany, przechodziły do historii. Pod koniec dekady Hackett zdążył jednak wykonać jeszcze zdecydowane ruchy w kierunku uniezależnienia od muzycznego biznesu. Z pomocą swojego nowego menadżera Billy’ego Budisa, zbudował przy domu studio nagraniowe. To był pierwszy, bardzo ważny krok w stronę artystycznej wolności. Początkowo przerobienie części domu na miejsce pracy napawało Hacketta niepokojem: Obawiałem się trochę, że zakończę tym zupełnie moje życie domowe i rodzinne. Kuchnia pełna pracowników, sąsiedzi nieustannie skarżący się na hałas. Ale teraz jestem bardzo szczęśliwy pracując we własnym domu. Steve mieszkał w pełnych zieleni okolicach Londynu, dzielnicy Twickenham, w pięknym, typowo angielskim domu ery wiktoriańskiej. Studio zlokalizował na parterze w dużym piwnicznym pomieszczeniu, pełniącym w ubiegłych wiekach rolę pokoju dla służby. Wówczas też pojawił się pomysł założenia własnej firmy wydawniczej, zmaterializowany jakiś czas później w postaci Camino Records.

Sytuacja wyglądała coraz korzystniej, przyszłość rysowała się w coraz ciekawszych barwach, niemniej jednak między wydanym w 1988 roku „Momentum”, a następnym premierowym materiałem miało minąć aż pięć lat. Okres oczekiwania na płytę rockową osiągnął już niemalże dekadę. W międzyczasie trwał okres reorganizacji i przegrupowania – przybliżał kulisy swojego milczenia Hackett. – Wówczas większość wytwórni szukała przede wszystkim błyskawicznych przebojów. Różne sprawy, za które byłem ceniony przez niektórych ludzi, stały się powodem do zdyskwalifikowania mnie. Nie łapałem się na klipy, nie miałem przebojowych singli. Same negatywy. To, że przez lata sprzedałem miliony płyt nie miało znaczenia. Zbudowaliśmy więc studio nagraniowe i wystartowaliśmy z wydawnictwem. To po prostu naturalny życiowy cykl. Zdarza się, że jesteś nikim, na samym dnie, żeby po jakimś czasie znów znaleźć się na samym szczycie.

Na szczyty popularności Steve miał nie dotrzeć, natomiast już w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych udowodnił wszem i wobec, że ma dobry pomysł na własne funkcjonowanie w muzycznym świecie, na twórczą, bezpieczną niszę. Dzięki temu szczyty artystyczne ciągle były przed nim. Billy Budis, nowy pomocnik biznesowy, pomógł mu poukładać sprawy wydawnicze. Kłopoty z publikacją muzyki miały się już nigdy nie powtórzyć. Na dowód poprawy sytuacji, niejako na przywitanie nowej dekady, udało się wreszcie wydać pierwszą płytę live. „Time Lapse”, długo wyczekiwany koncertowy album, trafił na rynek w styczniu 1992 roku. To wydawnictwo jednopłytowe, ale zawierające utwory z dwóch koncertów, z dwóch różnych okresów, co za tym idzie różnych składów personalnych. Wybrano po równo – siedem kompozycji z roku 1981 (Nowy Jork) i siedem z 1990 (Nottingham). Ni mniej ni więcej jest to zestaw klasyków, bez większych zaskoczeń repertuarowych. Wykonania także nie zaskakują, wszystkie umieszczone na płycie utwory zostały zagrane bardzo dobrze, bez szaleństw aranżacyjnych, raczej w zgodzie ze studyjnymi oryginałami. Jest to niewątpliwie ciekawy dokument, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że w roku 1992 dyskografia Hacketta miała już zbyt dużą lukę koncertową, żeby mogło ją w zadowalający sposób wypełnić jednopłytowe wydawnictwo.

„Time Lapse” to w pewnym sensie połączenie przeszłości z przyszłością, gdyż prezentowany tu występ z Nottingham to nie tylko retrospekcja tego co było, ale także zapowiedź tego, co miało dopiero nastąpić. Steve zaczynał ogrywać wówczas nowy materiał[1] i powoli kompletował kolejny skład instrumentalistów. W jego grupie pojawił się Julian Colbeck, świetny technik studyjny i sprawny klawiszowiec, mający za sobą m.in. współpracę z wirtuozerskim projektem Anderson Bruford Wakeman Howe. Był więc już wtedy muzykiem znanym i ogranym, a co ciekawe, tak jak Steve, wywodził się „ze stajni” Charisma Records, gdyż w latach siedemdziesiątych, jako członek zespołu Greep miał podpisany kontrakt właśnie z tym wydawnictwem. Colbeck miał zająć miejsce przy klawiaturach Hackett Bandu na najbliższe siedem lat.

W pierwszej połowie 1992 roku materiał na kolejną płytę był już w dużym stopniu przygotowany. Steve sam miał mnóstwo świetnych pomysłów i melodii, a tym razem dopuścił do procesu twórczego także innych muzyków. W przeszłości kilkukrotnie przyznawał, że zdarzają mu się tak zwane „muzyczne sny”, podczas których przychodzą do niego melodie i pomysły na piosenki: Czasami miewam muzyczne sny. Zdarza się, że podsuwają mi całą melodię lub riff, a czasami pokazują jak dana muzyka powinna wyglądać. Na przestrzeni lat przyśniło mi się wiele genialnych melodii, niestety część z nich ulatuje zaraz po przebudzeniu. W tamtym czasie tego typu sny musiały nawiedzać go częściej i zdecydowanie mocniej zapadać mu w pamięć, bo mnogość unikatowych melodii powstałych w okresie poprzedzającym „Guitar Noir” naprawdę imponuje.

Nie zdecydował się jednak na natychmiastową rejestrację piosenek. Znajdując się na peryferiach muzycznego biznesu i na początku nowego rozdziału kariery, był w pewnym sensie zmuszony do sprawdzenia sytuacji, zbadania gruntu. Okoliczności nie są po mojej stronie – komentował swoje ówczesne położenie. – Znalazłem się w takim punkcie, w którym zostałem zmuszony do wyjazdu w trasę obojętnie czy miałem nową płytę do promowania, czy też nie, z poparciem firmy wydawniczej, lub bez poparcia. Co zadziwiające zdecydowałem się na ten krok. Przygotowaliśmy więc album koncertowy (Time Lapse) który ułatwił organizację trasy. Biznes stara się, żebym milczał, a ja nie mogę na to pozwolić. Chciałem po prostu wyjść na zewnątrz i zobaczyć, czy są jeszcze ludzie, którym podoba się to, co robię. Jak mówił, tak postąpił. W sierpniu wyruszył za Ocean na dwumiesięczne tournee po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Na pierwszą od 1983 roku solową, rockową trasę zabrał Juliana Colbecka (instrumenty klawiszowe), Hugo Degenhardta (perkusja) i Dava Balla (bas). Przygotował bardzo odważny set, tym razem pozbawiony niektórych znanych i ogranych klasyków, zastępując je w większości premierowymi kompozycjami.

Myopia Medley / A Vampyre With a Healthy Appetite / Flight of the Condor (Sierra Quemada) / Take These Pearls / Always Somewhere Else / In The Heart of the City / Walking Away From Rainbows / There Are Many Sides to the Night / In That Quiet Earth / Dark As The Grave / Etruscan Serenade / Depth Charge / Everyday / Cuckoo Cocoon / Blood on the Rooftops / Horizons / The Stumble

Koncerty spotkały się z ciepłym przyjęciem. Mimo upływu lat publiczność czekała na Hacketta z otwartymi ramionami. Miło jest wiedzieć, że koncert w Quebeku został wyprzedany już pierwszego dnia, mimo że nie było mnie tam sześć lat – opowiadał z ulgą gitarzysta. – Ostatni raz koncertowałem tam z GTR, nawet nie pod własnym nazwiskiem. Jestem poruszony jakością przyjęcia, a to była dla mnie rzecz decydująca. Bill Brink tak pisał dla magazynu The Waiting Room o występie w Filadelfii: Steve niewątpliwie znalazł wspólny język ze swoją nową grupą. Ukryty cel trasy został więc osiągnięty, stali się zespołem. Świetnym zespołem. Perkusista Hugo Degenhardt ma mnóstwo energii i jest niezwykle sprawny, dzięki czemu przypomina stylem gry Alana White’a i Carla Palmera. Na basie, z rzadko spotykaną w rock&rollowym świecie jazzową precyzją, grał Dave Ball. Julian Colbeck zaprezentował coś, co można określić spartańskimi klawiszami, z tendencją do unikania ściany dźwięku. Podsumowując, zespół świetnie się uzupełnia i dobrze czuje się w wykonywanym repertuarze. Steve Hackett i jego zespół wrócili. Warto było czekać. To brzmi jakby Steve ponownie trzymał w ręce Asa Buław.

Hackett wrócił z dalekich wojaży pełen pozytywnej energii, przekonany, że dysponuje znakomitym materiałem i dobrym składem instrumentalistów. Zgrany, rozumiejący się zespół zawsze służył gitarzyście i tworzonej przez niego muzyce, więc opinia po trasie jaką wygłosił maestro dawała nadzieję na dobrą przyszłość: Mój nowy zespół jest bardziej zespołem niż Genesis, czy GTR. To wspaniale móc znów pracować z grupą i mam nadzieję, że będzie to praca długofalowa. Steve jeszcze cieplej mówił o nowym repertuarze, który tuż po zakończeniu tournee miał zamiar zarejestrować. Kiedy wydam następny album „Guitar Noir”, będzie to najlepszy album jaki kiedykolwiek nagrałem – twierdził z pełnym przekonaniem. – Nie mówię tego dla reklamy, ale dlatego, że to najistotniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Myślę o tym jako o czystej esencji. Zbyt długo milczałem. Zmowa milczenia została właśnie przerwana.

Te pełne optymizmu zapowiedzi i prognozy kazały zwrócić baczniejszą uwagę na odradzającego się powoli artystę. Czas mijał nieubłaganie, najlepszym płytom Hacketta przybywało lat. Krytycy byli niemalże zgodni, że od 1980 roku gitarzysta nie nagrał rockowej płyty, o której można by powiedzieć, że jest od początku do końca dobra. Być może zdążyła pojawić się już nawet grupka niedowiarków, utwierdzająca się w przekonaniu, że najlepsze lata Steve ma już za sobą i że już nigdy nie będzie w stanie nawiązać do poziomu swoich pierwszych czterech albumów. Na szczęście przeczucia Hacketta nie myliły. Przygotowana przez niego w latach 1990 – 92 porcja muzyki miała w dużym stopniu uspokoić fanów.

Jednak jeszcze przed premierą nowego materiału do sklepów trafiła pierwsza w dyskografii Steve’a kompilacja typu „the best of”. Firma Virgin, posiadająca prawa do większości jego płyt, postanowiła jeszcze trochę zarobić na swoim byłym artyście i zmontowała płytę „Unauthorised Biography”. Wyszła z tego nieco dziwna płyta składankowa. Wydawnictwo jest obszerne i ukazuje całkiem szerokie spektrum zainteresowań i brzmień Hacketta, ale nie można powiedzieć, że jest to zestaw najlepszych kompozycji napisanych do 1992 roku. Brakuje tu kilku niepodważalnych klasyków, jak „Every Day”, „Clocks”, czy „Camino Royale”. Są tu za to wszystkie rodzaje utworów, jakie komponował Steve – są piosenki, są utwory instrumentalne, jest miniatura akustyczna. Można więc powiedzieć, że płyta dużo mówi o wszechstronności artysty.

W układaniu repertuaru uczestniczył sam Steve, który tak później tłumaczył nieco dziwną zawartość płyty: Usiedliśmy razem i zdecydowaliśmy, że trzeba uwzględnić utwory, które jak sądzę nie przyciągały tak wielkiej uwagi jak inne. Więc zamiast przygotować płytę złożoną z koncertowych faworytów, sięgnęliśmy po piosenki jak „Hoping Love Will Last”, „Icarus Ascending”, czy „Star of Sirius”. Mamy tu też dwie premiery w postaci „Don’t Fall Away From Me” (średnia, choć miła dla ucha łagodna melodia) i „Prayers nad Dreams” (miniatura akustyczna). Dziś właściwie tylko te dwie niepublikowane wcześniej kompozycje nadają sens tej kompilacji. Przy innej selekcji utworów muzyczna „biografia” Hacketta byłaby zdecydowanie ciekawsza[2].

Jednak zarówno „Time Lapse”, jak i „Unauthorised Biography” stanowiły zaledwie niewinny aperitif dla nagranej na przełomie 1992 i 93 roku „Guitar Noir”. Steve dostrzegając zarówno moc pisanego materiału, jak i twórczą magię łączącą go w tamtym okresie z innymi muzykami, postanowił pierwszy raz od dawien dawna, dopuścić do procesu tworzenia ludzi z zewnątrz. W krystalizowaniu się kształtów niektórych kompozycji uczestniczyli więc Hugo Degenhardt, Julian Colbeck, Dave Ball oraz Aaron Friedman. Szczególnie ten ostatni mocno udzielał się w procesie twórczym, jedną z kompozycji – „Tristesse”, napisał nawet samodzielnie. To klawiszowiec o wielu talentach – opisywał swojego nowego współpracownika Steve. – Gra, programuje, produkuje, jest też inżynierem dźwięku. Działa głównie na scenie tanecznej w Anglii, ale ma jazzowe podstawy. W czasie „Guitar Noir” nauczył mnie jak czytać muzykę. Uczyłem się tego w szkole, ale potem zapomniałem i nigdy tej umiejętności nie stosowałem. Udzielał mi lekcji muzyki, co było fantastyczne, bo przez całe lata ich unikałem.

Po premierze „Guitar Noir”, która miała miejsce w maju 1993 roku, można było z całą pewnością przyznać, że Hackett wrócił do najwyższej formy. To pierwszy w pełni tak udany, różnorodny album od końca lat siedemdziesiątych. Steve odzyskał swoje szerokie możliwości emocjonalne i brzmieniowe, przygotował płytę, na której połączył rockową moc, z akustycznymi subtelnościami. Po raz pierwszy umieścił obok siebie oba ukochane przez siebie instrumenty: gitarę elektryczną i akustyczną. Próbowałem zaszczepić tu akustyczne wpływy – mówił artysta. – Innymi słowy akustyczna gitara została umieszczona w piosenkach, czego wcześniej nie robiłem, wybierając albo prąd, albo akustykę. Dostrzegam to, że teraz muzyka jest koszmarnie do siebie podobna. Ten rodzaj połączenia dwóch, jak dotąd osobnych muzycznych terenów przyniósł znakomite efekty. Hackett osiągnął idealną równowagę, ukochany przez siebie eklektyzm podlany silnym, łączącym całość w konsekwentne dzieło, klimatem.

Otwierająca płytę „Sierra Quemada” to instrumentalne cudo na miarę „Spectral Mornings”, czy „The Steppes”. Steve umieścił w tym utworze jedną ze swych najładniejszych melodii, którą niesie lekko rozbujany rytm bębnów. W dźwiękowych opowieściach bez słów ciągle nie miał sobie równych, ale nie zamierzał pójść na łatwiznę fundując album zawierający wyłącznie tematy instrumentalne. Wręcz przeciwnie, na „Guitar Noir” przeważają piosenki. Być może daleko im do tradycyjnych zwrotkowo – refrenowych, prostych konstrukcji, ale jednak są to piosenki.

Efekty przyniosła praca nad głosem i samym podejściem do śpiewu, bo Steve znakomicie poradził sobie z rolą wokalisty. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie jestem Caruso – mówił o swoim stosunku do śpiewania. – Pamiętam jak kiedyś Leonard Bernstein koszmarnie śpiewał piosenkę Beatlesów zdobywając tym serca słuchaczy. Śpiewał oktawę niżej, grobowym głosem i było to śmieszne, ale on nie bał się śmiać z samego siebie. Robił to bardzo swobodnie i pomyślałem sobie, że to wspaniałe, że o to właśnie chodzi. Steve przyjął podobną pozę. Wiedząc, że nigdy nie stanie się tak dobrym wokalistą, jak kompozytorem, czy gitarzystą, postanowił nie walczyć na siłę z ograniczeniami. Stał się niejako aktorem wcielającym w rolę wokalisty. W ten sposób zaśpiewał w cudownej balladzie „There Are Many Sides to the Night”, która w niezwykle magiczny sposób opowiada o prostytutce. Hackett połączył tu w jeden utwór monumentalny pejzaż o klasycyzującym zabarwieniu, z kameralnością akustycznej miniatury, tekst prezentując w formie recytacji tylko z rzadka przekształcającej się w melodyjny zaśpiew. Co jest rzadkością, Hackett pracował nad tym tematem... bez gitary u boku: Doszedłem do wniosku, że ta piosenka powstanie tylko wtedy, kiedy zrobię ją jako śpiewak, a nie gitarzysta. Udało mu się wytworzyć klimat zapadniętego w nocny półsen miasta, na którego ciemnej, zapomnianej ulicy umieścił kobietę. Jestem podatny na zranienie i kobieta, o której śpiewam też jest osobą bardzo wrażliwą – przybliżał genezę fikcyjnej bohaterki. – Stoi naga przed światem. Czuję się w pewnym sensie blisko związany z tą osobą. Jestem niemalże w stanie ją zobaczyć. Ona jest każdą z tych twardych kobiet w momencie, kiedy nie są twarde. Jest mnóstwo kobiet, które robią te same rzeczy (prostytuują się) z uczciwych powodów, na przykład te, które utrzymują całe rodziny.

W podobnym klimacie, ujmującej za serce zadumy, utrzymany jest jeden z nielicznych stricte instrumentalnych pejzaży „Walking Away From Rainbows”. Tu, choć brakuje słów, Steve opowiada o dorastaniu młodego człowieka i szukaniu swojego miejsca w życiu. To może być na przykład żółtodziób opuszczający gniazdo. Jest to moment, w którym mówi się matce, że czas opuścić dom. Nikt nie wie czemu wszyscy opuszczamy nasze domy, ale przychodzi taki dzień, w którym odchodzimy od tych wspaniałych kobiet, które dla nas gotują, piorą i dbają o nas, od kobiet robiących wszystko, żeby nas uszczęśliwić. Pewnego dnia odwracamy się i mówimy: „Mamo, muszę znaleźć swoje miejsce”. Jest tu dużo smutku, ale także stanowczości. Nastrój refleksyjnej zadumy kontynuują tematy „Like an Arrow”, „Dark as the Grave” i „Paint Your Picture”. Ten pierwszy, bardzo oszczędny w dźwięki kawałek przenosi w odległy, mroczny świat muzyki dawnej. Wybornie sprawdza się tu ciężki, grobowy głos Steve’a. Na drugiej stronie emocjonalnej szali znajdują się kompozycje zadziorniejsze i bliższe tradycyjnie rozumianej muzyce rockowej – „In The Heart of the City”, zapowiadający powrót do klimatów bluesowych „Lost in Your Eyes”, czy znakomity „Vampyre With the Healthy Appetite” czający się w finale albumu.

Przyjemnym, jednym z lżejszych fragmentów albumu jest kompozycja „Little America”, w ciekawy, dość nieszablonowy sposób przenosi na tereny pop – rocka. Podczas trasy 1992 roku podróżowaliśmy przez Stany – przytaczał okoliczności powstania piosenki Hackett. – Nie pamiętam, gdzie to dokładnie było, ale prawdopodobnie w Nebrasce. Zobaczyliśmy szyld „Little America” i zabrzmiało to intrygująco. Okazało się, że to hotel. Zajechaliśmy tam w środku nocy, chyba koło trzeciej, żeby sprawdzić to miejsce. Poczęstowano nas posiłkiem, co było bardzo miłe. No i mieli te wielkie telewizory w pokojach. Więc to taka „mała Ameryka” z wielkimi telewizorami. Julian stwierdził, że zwrot „Little America” brzmi jak świetny tytuł dla piosenki. Intryguje przede wszystkim ta sprzeczność, bo przecież Ameryka jest taka olbrzymia. Skoro pojawił się już tytuł dla nowej piosenki trzeba było się zastanowić nad całą resztą. Steve szybko stworzył tekst, a muzykę podczas jamu w Montrealu, pod koniec tamtej trasy, skomponował już cały zespół. Robiliśmy próbę dźwięku i kiedy grając na gitarze parodiowałem brzmienie trąbki, pojawiła się jakaś magia. Gdyby to ktoś wówczas nagrał, mógłby z tego powstać utwór w stylu fusion. Dopiero kiedy później próbowaliśmy po kolei odświeżyć tamtą spontaniczną sytuację, coś zaczęło się kształtować i powstała „Little America”.

„Guitar Noir” to kolejne po „Voyage of the Acolyte” i „Spectral Mornings” arcydzieło w dyskografii Hacketta. Tym razem jakby jeszcze pełniejsze, zataczające jeszcze szersze emocjonalne kręgi, w bardziej szczegółowy sposób oddające zarówno akustyczne, jak i elektryczne możliwości gitarzysty. Tu właściwie każdy dźwięk jest ciekawy, każda kompozycja to interesująca podróż, a płyta jako całość kryje w sobie całą gamę tajemnic, które stopniowo oddaje z kolejnymi przesłuchaniami.

Sympatycy talentu Hacketta z ulgą przyjęli dwunasty album swojego bohatera, a sam Steve również z przyjemnością przyjmował napływające zewsząd ciepłe słowa. W gruncie rzeczy długo nie mógł być pewny, czy ten materiał jest naprawdę tak dobry, jak sądził pracując nad piosenkami w zaciszu domowego studia. A pracował naprawdę ciężko i mozolnie: Niektóre utwory zostały nagrane trzykrotnie, bo chcieliśmy mieć pewność, że mamy najlepszą wersję. Próbowaliśmy z maszyną, próbowaliśmy z żywym muzykiem, a kończyliśmy wybierając i maszynę i człowieka. Przypuszczam, że nie mógłbym wyprodukować tego lepiej. Kiedy nagrywasz we własnym domu, a piosenki prezentujesz tylko bliskim przyjaciołom, to tak naprawdę nie możesz mieć pewności. Mogłem grać kompletne bzdury, a oni i tak powiedzieliby, że to brzmi świetnie. Wszyscy są przecież uprzejmi. Moi przyjaciele nigdy by nie powiedzieli, że gram kompletne bzdury.

Hackett Band w odrobinę zmienionym składzie ruszył w trasę. Podczas „Guitar Noir Tour” obowiązki basisty pełnił Doug Sinclair (zastąpił Dava Balla). Set blisko pięćdziesięciu występów rozplanowanych między kwietniem a listopadem ’93 wyglądał zazwyczaj następująco:

Myopia Medley / Camino Royale / A Vampyre With a Healthy Appetite / Sierra Quemada / Take This Pearls / In the Heart of the City / Walking Away From Rainbows / There Are Many Sides to the Night / Dark as the Grave / Depth Charge / In that Quiet Earth / Bass – Drum Duet / Always Somewhere Else / Lost in Your Eyes / Every Day / Acustic Set: Blood on the Rooftops i Horizons / Cinema Paradiso / Spectral Mornings / Firth of Fifth / Clocks

Nowy rozdział kariery został otwarty i Steve nie miał najmniejszego zamiaru zwalniać tempa. Po kilku latach milczenia, przyszedł czas wytężonej, twórczej pracy. Tuż po zakończeniu trasy mocno zaangażował się w budowanie kolejnej płyty, tym razem oddając hołd swoim najwcześniejszym fascynacjom i inspiracjom. Ciężko pracuję nad projektem bluesowym, który robię właściwie dla zabawy – opowiadał w listopadzie 1993 roku.

Bluesowe fascynacje Hacketta zostały stłumione w okresie Genesis, zespole obchodzącym ten gatunek szerokim łukiem: Gdy dołączałem do Genesis zagrałem im jakieś bluesy i zostałem wyśmiany. Oni właściwie wyrzucili blues ze swojego brzmienia. To było szokujące i skierowało mnie w inne muzyczne rejony. Przyszedł jednak czas na powrót do tamtych, zapomnianych nieco korzeni. Steve na jakiś czas odsunął na bok wypracowany przez siebie styl i oczekiwania fanów, aby wcielić się w skórę amerykańskiego bluesmana. Mimo upływającego czasu nadal pamiętał o wrażeniach, jakie wywarli na nim w latach siedemdziesiątych pionierzy gatunku i atmosfera ówczesnych koncertów.

Album - hołd przygotowany na przełomie 1993/94 pod roboczym tytułem „The 13th Floor” trafił na rynek we wrześniu 1994 roku jako „Blues With a Feeling”. Tu tytuł mówi wszystko. Hackett założył na siebie bluesowe ramy i nisko pokłonił się swoim pierwszym inspiracjom i bohaterom z lat sześćdziesiątych. Zaprezentował zarówno klasyki z repertuaru legend – Paula Butterfielda, Johna Mayalla i Freddiego Kinga, jak i własne premierowe kompozycje, utrzymane w bluesowym duchu. W większości są to energetyczne, można rzec radosne tematy, przeplecione z typowymi dla bluesa „barowymi smutasami”. Świetnie w tym repertuarze sprawdza się wokal Steve’a. Jeszcze lepiej brzmi gitara, która dawno nie miała tyle pola do solowych, efektownych popisów. Chciałem zrobić płytę na której solówki są ważniejsze od piosenek – przyznawał gitarzysta.

Niezły to album, ale brakuje mu tej charakterystycznej dla Hacketta różnorodności, tej specyficznej melancholijnej melodyki i mroku, którym artysta tak umiejętnie potrafi się bawić. Właściwie tylko jedna kompozycja – „Big Dallas Sky” przynosi dźwięki bliższe jego tradycyjnej twórczości. Mniej tu bluesa, więcej artrockowej przestrzeni. „Blues With a Feeling” dziś jawi się bardziej jako ciekawostka, pokłon dla bluesowych korzeni, niż kompletne dzieło. Niemniej jednak Steve świetnie bawił się pracując nad tym wydawnictwem.

Album nie doczekał promocji koncertowej. Hackett zdawał sobie doskonale sprawę, że „Blues With a Feeling” jest projektem jakby nadprogramowym, niemieszczącym się w ramach jego zwyczajowej twórczości, więc koncerty także musiałyby być inne, całkowicie bluesowe. Nie chciałem wyjść i rozczarować fanów nie grając znanych klasyków – stwierdził rezygnując z organizacji tournee. W zastępstwie zaplanował kilkanaście występów pod szyldem „acustic duo”. Zabrał ze sobą klawiszowca Juliana Colbecka i między majem, a grudniem’94 dał siedemnaście recitali, których główną atrakcję stanowiły popisy gitary akustycznej. Pewną nowością były tym razem tła klawiszowe, o które dbał Colbeck. Udział w tamtych koncertach Johna, zwyczajowego towarzysza akustycznych tras, był wówczas wykluczony, gdyż młodszy Hackett w 1993 roku odniósł poważną kontuzję w wypadku samochodowym.

Steve i Julian dotarli do kilku egzotycznych, rzadko odwiedzanych miejsc, jak Wenezuela, Estonia i Rumunia. Kulminacyjne koncerty odbyły się w listopadzie i grudniu na ziemi Włoskiej. Acustic Duo fundował następujący zestaw kompozycji:

Horizons / Black Light / The Skye Boat Song / Time Lapse At Milton Keynes / Beja Flor / Kim / Second Chance / Oh How I Love You / The Journey / Baroque / Walking Away From Rainbows / Cavalcanti / Andante In C / Concerto In D (Largo) / A Blue Part of Town / There Are Many Sides To The Night / Ace of Wands / Cinema Paradiso / Blues Coda / Jazz On A Summer's Night / End of Day

Tamte występy zostały upamiętnione pierwszym koncertowym albumem akustycznym. „There Are Many Sides to the Night” trafił do sklepów w czerwcu 1995 roku i z miejsca stał się bardzo mocnym punktem w dyskografii Hacketta. To rzecz absolutnie obowiązkowa dla sympatyków kameralnego wcielenia gitarzysty, dla tych wszystkich, którzy ukochali dźwięki akustycznej gitary i subtelność jego palców. To ponad godzinny dokument ukazujący Steve’a w prosty, intymny sposób, bez żadnych ozdobników. Tylko w niektórych kompozycjach pojawia się, za sprawą Juliana Colbecka, delikatne, klawiszowe tło lub też partia fortepianu. W repertuarze, oprócz tytułów oczywistych, jak „Horizons”, „Kim”, czy „Cavalcanti”, pojawia się „Ace of Wands”. Utwór w oryginale ze wszech miar dynamiczny, tu za sprawą nowej aranżacji ukazuje zupełnie inne oblicze.

Dobiegał półmetek dekady. Wątpliwości dotyczące formy Hacketta zostały w dużym stopniu rozwiane. „Guitar Noir”, „Blues With a Feeling” i „There Are Many Side to the Night” – trzy diametralnie różne płyty udowodniły, że Steve jest nie tylko ciągle żywy artystycznie, ale także, coraz bardziej wszechstronny. Z dużą łatwością przychodziło mu poruszanie się w mocno zróżnicowanych stylistykach, a ten już szeroki gatunkowy krajobraz w drugiej połowie dekady miał się jeszcze rozszerzyć.  


[1] Zostały wówczas zagrane piosenki „In The Heart of the City” i “Theatre of Sleep”, które trzy lata później trafiły na “Guitar Noir”.

[2] Choć z drugiej strony prawdopodobnie musiałaby zdublować zawartość „Time Lapse”...

MLWZ album na 15-lecie Weather Systems w 2025 roku na dwóch koncertach w Polsce Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok