Steve Hackett (10): Ku pamięci

Maurycy Nowakowski

STEVE HACKETT. BIOGRAFIA (10)

KU PAMIĘCI

ImageKolejna dekada zaczynała powoli zmierzchać. Steve nieuchronnie zbliżał się do progu magicznej „pięćdziesiątki”, ale nie miało to żadnego przełożenia na poziom jego artystycznej formy. Nigdy przesadnie nie forsował organizmu rock&rollowym trybem życia, a od kilku lat wręcz stronił od szkodliwych używek – alkoholu i kawy, rzucił też palenie i starał się regularnie biegać. Dbał więc o kondycję, a skoro „w zdrowym ciele, zdrowy duch”, nikogo nie mogły dziwić kolejne udane płyty. Myliłby się jednak ktoś twierdząc, że Hackett nad muzyką pracował szybko. Dysponując własnym studiem nagraniowym, był panem własnego losu i czasu. Albumy „Genesis Revisited” i „Midsummer Night’s Dream” to owoce odpowiednio dwu i sześcioletniego wysiłku. Kolejne dzieło, jedenasta płyta zawierająca rockowy materiał, zatytułowana „Darktown” powstawała jeszcze dłużej – osiem lat.

Proces budowania „Darktown” nabrał tempa dopiero w 1998 roku, kiedy wszystkie inne projekty zostały już zakończone. Wówczas Steve skupił się na zbieranych od kilku lat pomysłach i piosenkach, które miały trafić na następczynię „Guitar Noir”. Tym razem zamiast otaczać się dodatkowymi instrumentalistami, postawił na technikę. Stosunkowo niewiele pracy mieli więc muzycy Hugo Degenhardt, Doug Sinclair, Julian Colbeck, czy Aron Friedman. W odróżnieniu od nich, pełne ręce roboty mieli producenci i inżynierowie dźwięku Roger King, Jerry Peal, Ben Fenner, czy Billy Budis. To bardzo błyskotliwi ludzie, uzdolnieni w swoich dziedzinach – chwalił pomocników Hackett. - Są bardzo oddani jako muzycy i programiści. Mają też bardzo rozwinięte podejście do harmonii i aranżacji. To sprytni faceci. W studio pojawiali się też muzycy, basiści i perkusiści, ale jednak głównie eksplorowaliśmy technologię.

Steve znów mocno i ciekawie eksperymentował. Twórczo wykorzystywał sample, w typowy dla siebie niekonwencjonalny sposób używał także gitary. Akustykiem z nylonowymi strunami nagrał... partię perkusji jednego z utworów[1]. W innej kompozycji umieścił z kolei przerobione sample ścieżki Mellotronu, nagrane... w 1952 roku. O skali eksperymentu niech świadczy fakt, że większość muzyki zarejestrował sam z pomocą inżyniera dźwięku (najczęściej z Rogerem Kingiem), a gościnny udział instrumentalistów można określić mianem śladowego. W tamtym czasie zwyczajnie nie widział w swoich utworach miejsca dla innych muzyków.

Ten bądź co bądź nietypowy sposób pracy, nie przełożył się na szczęście na mechaniczność, czy „suchość” muzyki. Wręcz przeciwnie. Powstał album bardzo emocjonalny, złożony z mocno zróżnicowanych, często osobistych, czy wręcz autobiograficznych piosenek. Jak to zwykle u Steve’a, są to oczywiście piosenki nieszablonowe. Tym razem jest w nich jeszcze więcej ładunku emocjonalnego i mrocznego smutku niż zwykle. Są takie tematy, których przez lata unikałem, bo były zbyt bolesne, żeby o nich mówić. Przychodzi jednak taki moment, że trzeba się z pewnymi demonami rozprawić – mówił potwierdzając tym samym autobiograficzny charakter albumu.

Wymyślając tytuł znów sięgną do literatury: Tytuł pochodzi z książki „Północ w ogrodzie dobra i zła”[2]. Tam pojawia się słowo darktown odnoszące się do getta. Ja użyłem go jednak dla określenia swoich szkolnych dni. Mam tu na myśli cały ten angielski brutalny system lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Martwi mnie to, ilu moich znajomych ćpa, pije, albo terapeutyzuje się z tego powodu. To prywatny koszmar, którym się teraz dzielę. I właśnie piosenka tytułowa miała zostać jednym z symboli tego albumu. W otoczeniu posępnych, mrocznych dźwięków z piekła rodem, Hackett swoim niskim recytującym głosem prezentuje tekst – niepokojący „wierszyk dla niegrzecznych dzieci”, ukazujący szkołę w odrealnionych, przerażających barwach. Szkoła niczym piekło, nauczyciele niczym dzikie, wściekłe zwierzęta. Legion nienawiści, szlochające dzieci, ropiejące całymi latami rany – tak zapamiętał szkołę Steve. W środkowej, psychodeliczno – jazzowej części piosenki pojawia się solo saksofonu autorstwa Iana MacDonalda.

Do odległych lat wczesnej młodości wraca także kompozycja „Jane Austen’s Door”. Ta niespecjalnie odkrywcza, ale miła dla ucha, łagodna ballada, podobnie jak dwadzieścia lat wcześniej „Every Day”, odnosi się do narkotykowego uzależnienia pierwszej miłości Steve’a. Barbara mieszkała na osiedlu zwanym Churchill Gardens. Tam wszystkie domy nosiły nazwy pochodzące od nazwisk pisarzy, a jej dom nazywał się właśnie Jane Austen – przybliżał genezę tytułu gitarzysta. – To piosenka, którą próbowałem napisać od wielu lat. Z jednej strony mówi o utraconej miłości. Jednak jest też druga sprawa... straciłem kontakt z tą dziewczyną bardzo dawno temu, więc jest to też próba nawiązania kontaktu. Dałem jej tę piosenkę do ręki i był to bardzo ważny moment dla mnie. Podobnie jak w przypadku „Darktown” mamy tu do czynienia ze swoistym katharsis. Jeśli w przypadku tamtej piosenki Steve wylewał żale, obwiniając szkolny system za niektóre własne cierpienia, tak tu raczej winił siebie i samemu sobie próbował wybaczyć błędy. Nadal bowiem towarzyszyło mu przekonanie, że powinien wówczas pomóc swojej dziewczynie, a wyrzuty pogłębiał fakt, że ich rozstanie nie należało do najmilszych. Ciągle próbuję sobie wybaczyć. Jest tyle sytuacji w życiu i relacji międzyludzkich, które nie układają się po naszej myśli. Pamiętam, jak odwiedziłem kiedyś Barbarę w szpitalu. Była wtedy na odwyku, przerażona i podekscytowana całą sytuacją. Pomyślałem sobie wówczas, że lepiej wpadnę w przyszłym tygodniu. Tydzień później pojawiłem się nie w porę, przyszedłem gdy ona rozmawiała z terapeutą. Odwróciła się do mnie i powiedziała: „miałam bardzo ciekawą rozmowę, dlaczego przyszedłeś i ją przerwałeś?”. Stałem tam jeszcze chwilę, może dziesięć sekund i wyszedłem. Postanowiłem, że nie będę się z nią kontaktował, że ta znajomość nie ma sensu, cokolwiek bym nie zrobił. Obiecałem sobie, że następne wieści, jakie do niej dotrą, nie będą ode mnie, tylko o mnie. To wtedy obiecałem sobie, że stanę się sławny.

Trzecią kompozycją z cyklu „na faktach” jest charakterystyczna, prowadzona przez motyw zaczerpnięty jakby z muzyki klasycznej – „The Golden Age of Steam”. Steve nałożył tu na siebie kilka różnych wizji – historię małej żydówki Anny Frank[3], Holokaust i Złotą Erę Transportu: Jest taka książka „Dzienniki Anny Frank”. Czytałem ją w czasach szkolnych i od tamtego czasu zawsze mnie dręczyła. „Golden Age of Steam” to spojrzenie na Holokaust. To bardzo mroczna piosenka. Tyle się mówi o Złotym Wieku Transportu, ale pomyśl o ludziach, dla których podróż koleją stanowiła koniec drogi. Kolej to symbol transportu, ale gdy wziąć pod uwagę Holocaust nabiera to bardzo ponurego znaczenia. Pojawia się tu jednak jeszcze wątek donosicielstwa, gdyż Hackett wspomina w tekście o przekupionym przez nazistów dziecku, które wydaje ukrywających się żydów: Mój bohater ma blond włosy, niebieskie oczy i mieści się idealnie w ramach niemieckiego ideału. Kompozycja na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie swobodnej, lekkiej, niemalże radosnej, ale wrażliwy słuchacz nie będzie miał problemu z dostrzeżeniem pewnej nerwowości, swoistego dramatu czającego się między dźwiękami.

Najpotężniejsza dawka emocji czeka na słuchacza na samym końcu albumu. Zamykający „Darktown” utwór „In Memoriam”, to obok piosenki tytułowej, zdecydowanie najmocniejszy punkt płyty. To monumentalne dzieło dorównujące klasą i elegancją największym klasykom gatunku, jak „Epitaph” King Crimson, czy „Shine On You Crazy Diamond” Pink Floyd. Hackett nawet nie próbuje tu brylować ani jako gitarzysta, ani nawet jako kompozytor. Jest raczej magikiem klimatu. Za pomocą prostych środków zbudował nastrój tak potężny i tak przekonujący, że nie sposób się mu oprzeć. Opus magnum albumu opowiada w ciekawy, nieszablonowy sposób o utracie i przemijaniu. W „In Memoriam” pojawia się wątek porzucenia niektórych rzeczy w celu przetrwania – mówi Hackett. - Na przykład, kiedy byłem młody piłem alkohol i paliłem papierosy. Już tego nie robię, ponieważ wiem, że moje zdrowie mi na to nie pozwala. To utwór o rzeczach, które się porzuciło mimo, że przez pewien czas były niemalże niezbędne do życia. Człowiek otacza się takimi rzeczami. Jak się jest młodym trudno sobie wyobrazić wieczorne wyjście do klubu bez drinka w jednej ręce i papierosa w drugiej. W miarę starzenia robi się to jednak coraz rzadziej. Sądzę, że życie jest właśnie tak zaplanowane. Im dalej w las, tym wszystkiego mniej. Coraz mniej włosów na głowie, coraz mniej zębów, oddech coraz krótszy. Jedną z życiowych lekcji to przetrwać to wszystko. Tekst „In Memoriam” mówi właśnie o tym. To spojrzenie na życie, które minęło. Dam radę bez tych wszystkich rzeczy, bez obcisłych dżinsów i wielu innych spraw, które w okresie dojrzewania wydają się niezbędne. Sądzę, że to pozytywne spojrzenie na kondycję współczesnego człowieka.

W podobnym klimacie utrzymana jest ballada „Days of Long Ago”. Temat ten, stworzony w komitywie ze szkockim wokalistą Jimem Diamondem, nie jest może aż tak spektakularny i monumentalny jak „In Memoriam”, ale w gruncie rzeczy trąca tę samą strunę ludzkiej wrażliwości. Rozdzierający smutek płynący z tych dźwięków to w dużej mierze zasługa Diamonda, autora słów i współautora melodii. Tekst to w całości dzieło Jima – przyznaje Steve. – On nie czułby się dobrze śpiewając czyjeś słowa. Melodię napisaliśmy razem. Sądzę, że Diamond jest wokalistą z innej epoki. Często mówi, że lubi lata dwudzieste, piosenki które łamią serce, więc spróbowaliśmy coś w tym stylu napisać. Kompozycja doskonale się rozwija, pojawiają się smyki i chór, które wraz ze szczerym głosem Diamonda i łkającą gitarą Hacketta, składają się na falę wszechogarniającego smutku i poczucia bezradności względem przemijania[4].

Smutny to album i tego obrazu nie są w stanie zmienić ani nieco swobodniejsze kompozycje („Dreaming With Open Eyes”, „Rise Again”) ani zwariowane instrumentalne tematy („Omega Metallicus”, „Darktown Riot”). W tych dwóch ostatnich pojawiają się echa muzyki drum’bass, ale Hackett zdecydowanie odżegnywał się od wpływów młodzieżowej muzyki klubowej. Absolutnie nie chcę zająć się muzyką klubową – zapewniał. – Całe lata nie byłem w żadnym klubie.

„Darktown” to bardzo mocna pozycja w dyskografii Steve’a. Trafiły na nią w większość kompozycje bardzo udane. Temat tytułowy i „In Memoriam” przeszły już do historii jako jedne z najlepszych kompozycji w całym dorobku gitarzysty. Poza tym płyta, mimo grubej warstwy smutku przykrywającej większość utworów, jest różnorodna. Założyłem sobie na początku, że nagram album, na którym obok siebie znajdą się utwory, jakie mogłyby wyjść spod pióra kilku różnych osób - opowiadał Hackett. - Starałem się, żeby moje piosenki były bardzo różnorodne, a nie, tak jak to bywało wcześniej, utrzymane w jednym tonie. I gdy słucham „Darktown”, mam wrażenie, że udało mi się osiągnąć postawiony sobie cel.

Płyta trafiła na rynek 26 kwietnia 1999 roku, po raz pierwszy nakładem Camino Records[5]. Na jej okładkę wyjątkowo nie trafił malunek Kim. W tym przypadku na pierwszą stronę trafiło zdjęcie nagrobków, całkiem nieźle oddające ogólny nastrój muzyki. Zasugerował to człowiek, który składał mi okładkę, Harry Pears. Tak się złożyło, że w utworach „In Memoriam” i „Rise Again” pojawiają się wzmianki o cmentarzach. Rozmawialiśmy o tym podczas pobytu w Argentynie. Oni tam nie chowają swoich zmarłych w ziemi, mają takie cmentarze z małymi domkami umarłych. To bardzo dziwna rzecz. Pomysł takiego miasta zmarłych stał się rodzajem symbolu, może niekoniecznie całej płyty, ale tych kilku piosenek, nad którymi wtedy pracowałem.

Wydawnictwo wielkich sukcesów komercyjnych oczywiście nie odniosło, ale co najważniejsze spełniło oczekiwania fanów gitarzysty. Kuriozalnie nie obyło się bez sukcesu na liście przebojów. „In Memoriam”, choć jest idealnym wręcz zaprzeczeniem radiowego hitu końca lat dziewięćdziesiątych, osiągnęła szczególnie w Polsce sporą popularność. Kompozycja spędziła w „trójkowym” zestawieniu Marka Niedźwieckiego aż czterdzieści tygodni, docierając do miejsca piątego i stając się jednym z najbardziej lubianych utworów 1999 roku.

***

„Darktown” nie doczekał trasy promocyjnej. Steve zamiast jechać w tournee, rzucił się w wir pracy nad kolejnym studyjnym projektem, przenoszącym go w zupełnie inne dźwiękowe i emocjonalne terytoria. Do formy po brzemiennym w skutki wypadku samochodowym wracał John, więc pojawiła się możliwość, aby bracia ponownie zrobili coś razem. Rozmawialiśmy z Johnem o współpracy już od dłuższego czasu – przyznawał Steve. – Nie pracowaliśmy ze sobą już tak długo i naprawdę zaczęło mi tego brakować. Początkowo myśleliśmy o zrobieniu płyty na flet i gitarę, zawierającej mieszany repertuar różnych kompozytorów. Lepszy i konkretniejszy pomysł podsunął jednak Billy Budis, który zasugerował braciom, że powinni nagrać płytę z materiałem Erika Satie.

Twórczość tego francuskiego, ekscentrycznego kompozytora tworzącego na przełomie XIX i XX wieku, była niezwykle bliska Hackettom. John niemalże „studiował” jego twórczość w czasie kiedy zgłębiał tajniki gry na flecie, a Steve podkochiwał się w delikatnych melodiach napisanych przez Francuza: Byliśmy wielkimi fanami Erika Satie. W bardzo wczesnym okresie, kiedy John uczył się gry na flecie mieliśmy album z muzyką Satiego graną przez orkiestrę London Camerata. Występował tam znany flecista William Bennet, który bardzo inspirował Johna. Ja z kolei jeszcze w latach pięćdziesiątych usłyszałem melodię, która przez dłuższy czas za mną „chodziła”. Nikt jednak nie był w stanie mi powiedzieć kto ją napisał, a ja sam nie znałem jeszcze wówczas żadnych klasycznych kompozytorów. Dopiero w latach sześćdziesiątych kupiłem płytę „Erik Satie: The Velvet Gentleman” i okazało się, że ta melodia to „Gymnopedie”.

Satie nie płynął z głównym, dominującym w czasie jego aktywności nurtem. Stał raczej w opozycji do obowiązujących trendów. Tworzył tak zwaną muzykę „beztlenową”, odciążoną z wszelkiego patosu, czy wagnerowskiego romantyzmu. W pewnym momencie działalności zaczął dążyć do swoistego dźwiękowego ascetyzmu, który miał umożliwić pisanie muzyki tła, kształtującej nastrój słuchacza, ale nie wymagającej jego skupienia. Te kontrowersyjne poglądy i pomysły miały zarówno wrogów, jak i kontynuatorów. Cenili go na pewno Claude Debussy i Maurice Ravel, których innowacyjna twórczość „dziwacznego” Erika w pewnym stopniu inspirowała. Jeszcze odważniej ścieżką wyznaczoną przez Satiego podążał dwudziestowieczny kompozytor John Cage.

Światek rockowy, dążący przecież do maksymalnego przyciągania uwagi, raczej omijał muzykę „ciszy” Erika. W połowie lat osiemdziesiątych na swojej solowej płycie Anna Haslam z zespołu Renaissance wykorzystała temat „Gymnopedie No 2” jako bazę dla piosenki „Shine”, ale to był wyjątek. Dopiero bracia Hackett mieli odważniej popracować nad spuścizną Francuza. Wbrew pozorom nie było to łatwe zadanie. Przetłumaczenie dwudziestu wybranych kompozycji na gitarę i flet, mimo że są to na pierwszy rzut oka krótkie, proste miniatury, zajęło prawie rok. O ile przygotowanie i nagranie partii fletu nie stanowiło większego problemu, o tyle przy gitarach trzeba się było mocno napocić. To skomplikowany proces – przybliżał sytuację Steve - Muzyka Satiego nie za bardzo pasuje do gitary. Dużo czasu zajęło mi zrobienie partii gitar, gdyż harmonie są tam skomplikowane. Szczerze mówiąc sądzę, że aby wykonać część tych kawałków na żywo potrzeba kwartetu gitarowego, a przynajmniej tria. Poza tym chciałem, żeby zostało to nagrane bardzo, bardzo czysto. Dzięki temu album pozbawiony jest pisków i skrzypień.

Efektywnie i efektownie pracował też John, który wreszcie miał tu większe pole do popisu. Tym razem jego flet częściej stanowił główny instrument, a nie tylko gościnny akompaniament jak to miało miejsce w przypadku poprzednich akustycznych projektów. Początkowo nawet album miał się ukazać jako jego solowe dzieło. Chciałem, żeby to była płyta Johna – przyznał Steve. – Ja już nagrałem tyle albumów, że ten spokojnie mogliśmy podpisać jako dzieło mojego brata. Jednak doszliśmy do wniosku, że lepiej jeśli wydawnictwo zostanie sygnowane moim nazwiskiem, wtedy jest większa szansa, że płyta trafi na sklepowe wystawy.

„Sketches of Satie” ukazała się 1 maja 2000 roku. Na płytę składa się dwadzieścia subtelnych, nienachalnych kompozycji. Tym razem ważniejszą rolę odgrywa flet, który na „Bay of Kings” i „Momentum” pełnił rolę chwilowego gościa. Tu instrument w rękach Johna Hacketta często wiedzie prym, serwując melodię. A właśnie melodie są bardzo mocnym punktem płyty. Choć Satie starał się odciążyć muzykę z przepychu i nawału dźwięków w celu osiągnięcia nie absorbującej muzyki tła, miał dar do tworzenia dobrych melodii, obok których trudno przejść obojętnie. Bracia Hackett doskonale rozumiejąc twórczość ekscentrycznego Francuza potrafili wyeksponować jej najmocniejsze cechy, czyli właśnie subtelną, nienachalną melodykę, delikatność i ulotność klimatu. W dyskografii Steve’a „Sketches of Satie” jest lekkim, pozbawionym wszelkich przykrych emocji, oddechem po ciężkim, mroczno – smutnym „Darktown”.

***

W 2000 roku do Hacketta z prośbą o muzykę zgłosił się reżyser Chris Ward, wieloletni fan zarówno Genesis, jak i solowego dorobku Steve’a. Ward zainspirowany autobiograficzną książką Mariana Pretzela pt. „Portrait of a Young Forger”[6], pracował wówczas nad filmem dokumentalnym. Pretzel, polski żyd urodzony we Lwowie w 1922 roku, dzięki sprytowi i talentowi przeżył wojnę. Choć trafił do getta i obozu Janowska, udało mu się zbiec Niemcom dzięki zręcznie sfabrykowanym dokumentom. Ward wymarzył sobie genesisowo – hackettową ścieżkę dźwiękową do swojego dokumentu „Outwitting Hitler”, opowiadającym o losach Pretzela. Steve przygotował oprawę filmu złożoną z kilku nieznanych fragmentów muzyki, a także z rzeczy starszych i wykorzystanych wcześniej m.in. na „Defector” i „Midsummer Night’s Dream”.

***

Po czterech latach koncertowej posuchy Steve latem 2000 roku wrócił na scenę. W lipcu zorganizował cztery występy na ziemi włoskiej, które stanowiły jego pierwszy kontakt z żywą publicznością od japońskiego mini tournee z okresu „Genesis Revisited”. Z racji tego, iż testował nowy skład muzyków i nienagrane jeszcze utwory, przypominało to trochę sytuację z 1990 roku i koncert z Nottingham, o podobnym charakterze. W zespole znaleźli się Roger King (instrumenty klawiszowe), Gary O’Toole (perkusja), Terry Gregory (bas) i Ben Castle (saksofon, klarnet). Grupa wykonywała wówczas następujący zestaw kompozycji:

Mechanical Bride / Serpentine Song / Watcher Of The Skies / Hairless Heart / Firth Of Fifth / Riding The Colossus / Pollution / The Steppes / Gnossienne No 3 / Walking Away From Rainbows / Sierra Quemada / Slavegirls / A Vampyre With A Healthy Appetite / A Tower Struck Down / Lucridus / Darktown / Camino Royale / In Memoriam / Horizons / Los Endos / In That Quiet Earth

Zespół nie miał zbyt wiele czasu na dotarcie się, jednak mimo krótkich, pięciodniowych prób[7] grupa zagrała udane koncerty. Muzycy byli tego wieczoru nieco zdenerwowani – pisał w relacji z pierwszego koncertu w Vivegano Roger Salem. – Ubrany na czarno Stephen wyszedł na scenę około dziesiątej piętnaście. Miał te same okulary przeciwsłoneczne, co w czasie koncertów „Guitar Noir”. Przywitał go krzyczący tłum. Pierwszy utwór był nietypowy i „mechaniczny”, zabrzmiał tak, jak to sugeruje tytuł, w stylu fusion. Z kolei „Serpentine Song” to piękna, łagodna ballada, pełna kolorów i radości. „Hairless Heart” i „Firth of Fifth” zabrzmiały nieskazitelnie. Przy zamkniętych oczach można było przenieść się na koncert Genesis z okresu „Wind and Wuthering”. Imponowała bardzo dokładna gra całego zespołu, bez jednej złej nuty. Dla mnie, jak i dla wielu innych fanów szczytowym fragmentem koncertu okazał się „The Steppes”. Bardzo mocny moment, pełen emocji i nostalgii. Pojawił się też numer Satiego zagrany przez Steve’a na gitarze elektrycznej i Bena Castle na klarnecie. Szczerze muszę powiedzieć, że ta wersja jest jeszcze bardziej urokliwa, niż akustyczne wykonanie na albumie. Klarnet zabrzmiał masywniej niż flet fundując bardziej arabski, egzotyczny dźwięk. Publiczność ciepło zareagowała na ten numer.

Jak więc wynika z relacji naocznego świadka z koncertową formą Hacketta wszystko było w porządku. Cieszyły szczególnie nowe kompozycje, którymi odważnie otwierał występy i kolejny dobry, tym razem rockowo – jazzowy skład. Włoskie koncerty udanie zamykały dekadę i zarazem stanowiły zapowiedź świetlanej przyszłości.  

[1] „Dreaming With Open Eyes“. Steve zagrał te dźwięki na gitarze akustycznej, po czym używając samplera spowolnił, upodabniając do brzmienia perkusji.

[2] Autorstwa Johna Berendta (1994 r.). Doczekała ekranizacji pod reżyserskim okiem Clinta Eastwooda (1997 r.)

[3] Urodzona w Niemczech żydowska dziewczynka, która przeszła do historii jako autorka poruszających pamiętników opisujących jej życie w czasie drugiej Wojny Światowej. Rodzina Frank przez dłuższy czas ukrywała się przed nazistami w Amsterdamie, ale i tu dosięgły ją faszystowskie ręce. Anna Frank umarła w obozie koncentracyjnym Bergen – Belsen w marcu 1945 roku.

[4] Steve i Jim planowali przedłużyć współpracę. Myśleli nad wspólną płytą z coverami przygotowanymi tylko na gitarę i głos. Kilka piosenek doczekało nawet wstępnych wersji. Następnie projekt miał przekształcić się w płytę Hacketta z różnymi wokalistami. Ostatecznie żaden pomysł nie został do końca zrealizowany.

[5] „Darktown” to pierwsza studyjna płyta Hacketta wydana nakładem Camino Records. Wcześniej za pośrednictwem tej firmy ukazała się tylko koncertowa „Tokyo Tapes”. Steve nie ograniczał się jednak do publikowania tylko własnej muzyki. W 1999 roku w katalogu Camino Records znalazły się solowe krążki Chestera Thompsona i Iana MacDonalda.

[6] Portret młodego fałszerza. Nie udało mi się zlokalizować polskiego wydania. Prawdopodobnie polska wersja w ogóle się nie ukazała. Na temat polskiej emisji filmu „Outwitting Hitler” (przechytrzyć Hitlera) także brak wiadomości.

[7] Między 1 a 6 lipca w Ritz Studios w Putney.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!