STEVE HACKETT. BIOGRAFIA (11)
OBSERWATOR BURZ
Historie starań o wydanie pierwszej płyty koncertowej przeszły już do legendy. Hackett długie lata nie miał w dyskografii albumu typu „live”, mimo iż próbował upublicznić oficjalny materiał „na żywo” już w 1980 roku. Dopiął swego dopiero dekadę później. Na przestrzeni lat dziewięćdziesiątych do rąk fanów trafiły w sumie trzy wydawnictwa koncertowe – „Time Lapse”, „There Are Many Side to the Night” i „Tokyo Tapes” – każde inne. Jednak to wciąż było mało. W archiwach gitarzysty, jak miało się okazać, leżakowały i czekały na swój czas taśmy z zapisami wielu udanych występów starych, bardzo starych i tych nieco nowszych. Czas tych taśm nadszedł właśnie na samym początku XXI wieku. W 2001 roku w formie czteropłytowego boksu „Live Archive” ukazały się nakładem Camino Records koncertówki z lat 70 – tych, 80 – tych i 90 - tych.
Pierwsze dwa dyski zajął zapis występu z czerwca 1979 roku w Hammersmith Odeon w Londynie. To pamiątka z trasy promującej „Spectral Mornings”. Na dysku trzecim znajduje się rzymski koncert z września’ 81, dokumentujący trasę „Cured”. Płyta numer cztery zawiera promocję „Guitar Noir” w Grand Theatre, w Clapham (czerwiec’ 93). Trzy różne koncerty, trzech różnych składów. To wydawnictwo w dużym stopniu zapełniło lukę w dyskografii Steve’a, ukazując w wersji „na żywo” naprawdę spory kawał jego dorobku, jak również stanowiąc przegląd możliwości trzech różnych grup, zmontowanych między 1977 a 1994 rokiem.
Jednak podsumowania i retrospektywy to jedna sprawa, a odważne spojrzenie w przyszłość druga. Steve nie unikał spojrzeń ani w przeszłość, ani w przyszłość. Gdy box „Live Archive 70’,80’,90’” trafiał do fanów jesienią 2001 roku, Hackett odpoczywał po pierwszym w swojej karierze tournee po Ameryce Południowej. Zespół w składzie: Steve (gitary, wokal), Roger King (instrumenty klawiszowe) Gary O’Toole (perkusja, wokal), Terry Gregory (bas, wokal), Rob Townsend (saksofon, flety, wokal) wyruszył na podbój Ameryki Łacińskiej pod koniec czerwca’ 01, aby na przestrzeni trzech tygodni odwiedzić Argentynę, Chile, Brazylię, Panamę, Wenezuelę, Kostarykę i Meksyk, grając w sumie dziewiętnaście koncertów. Set wyglądał następująco:
Mechanical Bride / Hackett To Bits / Serpentine Song / Watcher of The Skies (część instrumentalna) / Hairless Heart / Firth Of Fifth (część instrumentalna) / Riding The Colossus / Pollution / The Steppes / Gnossiene No 3 / Walking Away From Rainbows / Sierra Quemada / A Vampyre With A Healthy Appetite / A Tower Struck Down / Lucridus / Darktown / Camino Royale / In Memoriam / Set akustyczny: Black Light i Horizons / Los Endos / In That Quiet Earth
Ciepłe przyjęcie w większości miast nie mogło nikogo dziwić. Hackett zdobył serca słuchaczy na całym świecie i nawet w tak egzotycznych miejscach jak Panama, czy Wenezuela mógł liczyć na pewne zainteresowanie. Właśnie dobre reakcje publiczności miały muzykom zrekompensować liczne problemy natury technicznej i logistycznej, będące zmorą tamtej trasy. To było trudne tournee, bo mentalność południowców jest inna od naszej – tłumaczył Steve. - Wszystko się opóźniało, ciągle ktoś czegoś nie zdążył zrobić na czas, ale te niedogodności rekompensowała nam publiczność. Nie da się jej porównać do jakiejkolwiek innej. Ludzie są spontaniczni, ale i bardzo skupieni na muzyce.
Część fanów charakteryzowała się spontanicznością i skupieniem na muzyce, a ludzie przybyli na koncert w Sao Paulo zaimponowali przede wszystkim anielską cierpliwością. Mogli się wykazać tą niewątpliwą zaletą w obliczu nieprawdopodobnych wręcz problemów ekipy z brazylijską policją: Największym psikusem było zaaresztowanie nam sprzętu. Ciężarówka jechała szosą gdzieś pod Rio de Janeiro, gdzie została zatrzymana. Następnie policja porwała nasz sprzęt i musieliśmy zapłacić tysiąc dolarów okupu, żeby go odzyskać. Chodziło o jakieś papiery, które podobno nie były w porządku. Patrol policyjny uznał, że skoro nie mamy dowodów na to, że sprzęt muzyczny w środku jest nasz, to zapewne jesteśmy paserami. To oczywiście był przekręt. Ostatecznie nasz promotor zaproponował im pieniądze. Zapłacił im chyba tysiąc dolarów. Przez całe to zamieszanie koncert mocno się opóźnił. Miał rozpocząć się o ósmej, a zaczął się o jedenastej.
Koniec końców występ się odbył, a policyjny epizod z porwaniem i okupem stanowił zabawną anegdotę, o której wzmiankę można znaleźć nawet na oficjalnym wydawnictwie DVD/CD „Somewhere in South America” upamiętniającym tamtą trasę. Jest to i tym razem bardzo interesujący dokument stanowiący zarówno podsumowanie dotychczasowej działalności Hacketta, jak i swoiste wprowadzenie do przyszłości. Oprócz garści klasyków z dorobku Genesis i solowych perełek, znalazły się tu też niepublikowane dotąd utwory „Mechanical Bride” i „Serpentine Song”, mające dopiero znaleźć miejsce na następnej płycie. Tamto DVD było też pierwszą okazją do zapoznania się z nieprzeciętnymi umiejętnościami muzyków, z którymi Steve miał związać się na kilka następnych lat. Bardzo raduje mnie ten skład – przyznawał gitarzysta. - Roger King uczestniczył już w kilku moich wcześniejszych projektach, w młodości szkolił się na kościelnego organistę. Perkusista Gary O’Toole jest instruktorem kick – boxingu, a na tle moich poprzednich pałkerów wyróżnia się tym, że fantastycznie śpiewa. Rob Townsend gra na różnych rodzajach fletów, piszczałkach i klarnecie. Ma mocne podstawy jazzowe. Jak sądzę pierwszym koncertem, jaki widział w życiu, był mój występ w Hammersmith Odeon. Miał wtedy czternaście lat. Z kolei mój basista, Terry Gregory, ma zespół jazzowy The Four Corners.
Nowy skład ułożony przez Hacketta, chyba jak żaden wcześniejszy, imponował jazzowym luzem. Roger King stał się już pełnoprawnym następcą Magnusa i Colbecka, współpracujących ze Stevem w poprzednich dekadach. Jak przystało na wszechstronnie uzdolnionego muzyka, wykształconego organistę, zajął się klawiaturami niezwykle starannie. Nie obawiał się żadnej z przypadłych mu ról. Jako fachowiec stricte studyjny udowodnił swoją przydatność jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, a koncerty które zagrał u boku Steve’a w latach 2000/ 01 pokazały, że świetnie radzi sobie bez studyjnych podpórek i sprzętów, w bardzo różnorodnym przecież repertuarze. O’Toole i Gregory stworzyli jazz – rockową sekcję rytmiczną, świetnie radzącą sobie w skomplikowanej rytmice genesisowo – hackettowych kompozycji. O’Toole dysponuje także świetnym głosem, czego nie omieszka wykorzystać, wcielając się niebawem w rolę głównego wokalisty. Skład zamykał równie genialny saksofonista i flecista Rob Townsend, nazywany przez Hackett pokrewną duszą, charakteryzujący się cenną umiejętnością układania dobrych melodii w improwizacjach.
W roku 2002 Steve poza pisaniem muzyki niezbyt forsownie, ale różnorodnie koncertował. Na przestrzeni jedenastu miesięcy zorganizował trzy króciutkie trasy – dwie akustyczne, jedną rockową. Nowość stanowiły występy tzw. „acustic trio”. Tu Steve’owi towarzyszyli John i Roger King. Taka trzyosobowa formacja zagrała dziesięć koncertów (cztery w styczniu w Japonii i na Węgrzech, sześć w kwietniu we Włoszech). Dokumentuje je wydawnictwo DVD/CD „Hungarian Horizons”, zawierające ponad stuminutowy zapis występu w Budapeszcie. To swoisty „the best of” akustyczno – kameralnego dorobku Hacketta. Mamy tu przekrój całej jego historii, od Genesis, przez miniatury z pierwszych solowych albumów, reprezentacje „Momentum”, „Bay of Kings”, „Midsummer Night's Dream”, aż po „szkice Satiego”. Wszystko wykonane co najmniej tak pięknie, jak w wersjach oryginalnych, a w niektórych przypadkach jeszcze odrobinę lepiej. Oprócz doskonałej gry samego Hacketta, można tu w pełnej krasie rozkoszować się talentem Johna (świetne partie fletu) i pełnymi smaku, umiejętnymi ozdobnikami Rogera Kinga. Jest to repertuar spokojny, odciążony z rockowej dynamiki, ale szczególnie pod względem melodycznym dzieje się w tej muzyce na tyle dużo, że nie można się nudzić.
Latem zespół już w pełnym rockowym zestawieniu przeniósł się za Ocean, żeby na przełomie czerwca i lipca zagrać sześć, często festiwalowych koncertów w USA i Kanadzie. W drugiej połowie roku w kalendarzu gitarzysty pojawiło się jeszcze kilka wieczorów akustycznych, także w towarzystwie orkiestry. Ostatni występ miał miejsce 2 listopada, po czym Hackett skupił się na konstruowaniu następnej studyjnej płyty – „To Watch the Storms”.
Steve niewątpliwie dążył do maksymalnego eklektyzmu, wybitnej różnorodności, na jaką tylko można sobie pozwolić, w ramach zdrowego rozsądku, nie gubiąc przy tym własnego stylu. Już „Darktown” pokazał, że w Hackett’cie jest więcej niż jeden kompozytor, jednak wówczas autobiograficzna kołdra, pełna terapeutycznego smutku, przysłoniła nieco zróżnicowanie tamtego materiału. Dopiero zawartość „To Watch the Storms” miała udowodnić wszem i wobec, jak wiele muzycznych gatunków na przestrzeni lat wpływało na Steve’a i że praktycznie w każdym z nich umie się on ciekawie wypowiedzieć.
Już dwa utwory, które ogrywał na koncertach – „Mechanical Bride” i „Serpentine Song” – to dwa przeciwne bieguny emocjonalne i brzmieniowe[1]. Ten pierwszy to prog/jazz – rockowy killer, protest song porażający ilością dźwięków, drugi to kojąca ballada, pełna delikatnych harmonii, łagodnych fletów, budująca nastrój smutnej zadumy i nostalgii. Hackett kontynuuje nią cykl piosenek autobiograficznych: W Londynie jest słynny park, Hyde Park. W samym jego środku znajduje się jezioro o nazwie Serpentine. Wokół niego wiją się jak węże, różne dróżki oraz ścieżki, tak że patrząc na nie, ma się wrażenie owych serpentyn. Ten park ma dla mnie jeszcze inne znaczenie. Mój ojciec co niedziela wybierał się tam, by sprzedawać swoje obrazy. Właściwie nadal to robi. Ma na imię Peter. A w Hyde Parku jest figura Piotrusia Pana. W jednym parku jak gdyby dwóch Piotrów. „Serpentine Song” to swojego rodzaju hołd dla mego ojca. To bardzo osobisty kawałek.
Kolejną kompozycją z „hackettowego pamiętnika” jest otwierająca płytę „Strutton Ground”. Tu Steve urządza sobie w tekście „spacer” po swoich ulubionych miejscach, ściśle związanych z jego przeszłością. Muzycznie również jest to powrót do początków muzycznej przygody, gdyż prowadzona akustycznymi gitarami melodia, ewidentnie przywodzi na myśl wczesne dokonania Genesis. Z kolei w swawolnym, kabaretowym „Circus of Becoming” pojawia się tytułowa „obserwacja burz”, o której tak opowiadał gitarzysta, wyjaśniając pochodzenie tytułu płyty: Pewnego razu, chyba na podstawie snu wpadłem na pomysł opowieść. Mówi ona o zakochanej parze, która bardzo żywiołowo dyskutuje. Wpadają wreszcie na pomysł, by wejść na jakieś opustoszałe miejsce i w skupieniu obejrzeć burzę, która nadeszła nad Londyn. A takich pięknych miejsc, w Londynie jest wiele. To co widzą, a także jakim ulegają emocjom, odzwierciedla tytuł płyty.
Im dalej w głąb albumu, tym większe bogactwo gatunków. Cover „The Devil is an Englishman” to rodzaj diabelskiego disco. Naprawdę udany żart z wykorzystaniem znakomitego, prostego rytmu, tradycyjnej grobowej recytacji Hacketta i kobiecych chórków. „Frozen Statues”, leniwie snujący się smooth – jazzowy temat, jest znakomitym wprowadzeniem do następującego tuż po nim, wspomnianego wyżej „Mechanical Bride”. Steve odważnie wrócił także w klimaty zaprezentowane dwadzieścia lat wcześniej na albumie „Till We Have Faces”. Kompozycja „The Silk Road” przenosi w rytmiczne krajobrazy Etno i muzyki świata. W środku płyty znalazło się też miejsce dla dwóch różnorodnych ballad – „This World” i „Rebecca”. Ta druga stanowiła reakcje Hacketta na film Alfreda Hitchcocka: Dawno temu obejrzałem film „Rebecca”. To czarno - biały obraz oparty na książce o tym samym tytule. Rebecca jest główną bohaterką powieści, lecz nigdy w niej nie występowała, powiedzmy fizycznie. Historia dotyczy bezpośrednio niej, ale ona sama już nie żyje. Jej mąż poślubił inną kobietę i o tym opowiada jej dalszy ciąg. To najbardziej liryczna piosenka z całego albumu.
Niespodziewaną dawkę muzyki folk przynosi umieszczona pod koniec zestawu „Come Away”. Steve na pewno nie byłby sobą, gdyby nie przemycił choć jednej kompozycji stricte akustycznej z naleciałościami klasycznymi. Przemycił ostatecznie dwie takie perełki – „Wind, Sand and Stars” (gitara akustyczna, wsparta klasycyzującą partią fortepianu) i „The Moon Under Water.
Wymyślny to zestaw, istny koktajl gatunków, a gdyby dodać do tego jeszcze pop – rockowy „Brand New” i bluesowy „Fire Island”, dodatkowy utwór ze specjalnej edycji wydawnictwa, mamy tu naprawdę solidny przekrój zainteresowań Hacketta. Powstał bardzo dobry, kompletny album, który z biegiem czasu będzie zyskiwał w oczach (i uszach) słuchaczy. Co najciekawsze, mimo szalonego wręcz eklektyzmu, Steve nawet na moment nie zatracił swojej charakterystyczności, dzięki czemu płyta nie sprawia wrażenia kompilacji, i choć bogactwo stylów mogłoby być przytłaczające lub rozpraszające, „To Watch the Storms” jawi się jako dzieło spójne i konsekwentne. Hackett miał więc prawo być dumny z szerokiego i bogatego pejzażu, jaki zaprezentował na „To Watch the Storms”: Wiem, że zabrzmię trochę jak sprzedawca, naprawdę jednak przekonany jestem, że to mój najlepszy album. Jest najpełniejszy, obejmuje największą ilość stylów z moich dotychczasowych płyt, w gruncie rzeczy zawiera przykład każdego stylu, jaki poruszał mnie na przestrzeni tych lat. Blues, folk, klasyka, psychodelia, kabaret, wszystko tu jest, i jeszcze dużo więcej.
Zapisując do swojego bardzo bogatego już dorobku kolejną świetną płytę i mając do dyspozycji nieprzeciętną grupę muzyków, Hackett ochoczo ruszył w świat. „To Watch the Storms” doczekała naprawdę solidnej trasy promocyjnej. Album ukazał się w czerwcu’03. Steve już pod koniec miesiąca zameldował się w radiowym studio im. Agnieszki Osieckiej, gdzie po raz pierwszy zaprezentował się na żywo polskiej publiczności. Przygotował na tamten wieczór przekrojowy recital akustyczny. Więcej kameralnych przedstawień odbyło się w sierpniu, kiedy to Steve mając u boku tylko gitarę, objechał kawał Stanów Zjednoczonych, przypominając się fanom występami w sieci księgarni Borders. Jeszcze na przełomie sierpnia i września wpadł na dwa wieczory do Japonii, aby uczestniczyć w gwiazdorskich koncertach pod szyldem „Guitar Wars”. Poważne koncertowanie już z prądem i pełnym zestawem instrumentów rozpoczęło się 28 września w holenderskim Zoetermeer. Tamta część tournee liczyła ponad trzydzieści koncertów, przeprowadziła muzyków przez kraje Wysp Brytyjskich, Skandynawii i zachodniej Europy, kończąc się w wypełnionej po brzegi krakowskiej Hali Wisły. Set prezentował się następująco:
Mechanical Bride / Serpentine Song / Watcher Of The Skies (część instrumentalna) / Hairless Heart / Darktown / Camino Royale / The Steppes / Set Akustyczny / Walking Away From Rainbows / Slogans / Everyday / Please Don't Touch / Firth Of Fifth (część instrumentalna) / A Vampyre With A Healthy Appetite / Clocks / Spectral Mornings / Brand New / Los Endos / In That Quiet Earth / In Memoriam
Po zimowej przerwie Hackett Band wrócił na koncertowy szlak w marcu’04, żeby w ciągu miesiąca dać kolejne dwadzieścia występów, tym razem głównie w Anglii, ale grupa dotarła też do Belgii, Niemiec, Włoch i na Węgry. Set znacząco różnił się od swojego jesiennego odpowiednika:
Valley of the Kings / Mechanical Bride / Circus of Becoming / Frozen Statues (wersja instrumentalna) / Slogans / Serpentine Song / Ace of Wands / Hammer in the Sand / Set Akustyczny: Classical Gas, Black Light, Horizons, Imagining, Second Chance / Blood on the Rooftops / Fly on a Windshield (część instrumentalna) / Please Don’t Touch / Firth of Fifth (część instrumentalna) / If You Can’t Find Heaven[2] / Darktown / Brand New / The Air Conditioned Nightmare / Clocks / Spectral Mornings / Every Day / Los Endos
Zespół imponował swobodą i precyzją wykonań, a repertuar zawierał kilka naprawdę sympatycznych niespodzianek. W wersjach na żywo debiutowały nie młode już utwory instrumentalne – „Valley of the Kings” i jeszcze starszy „Hammer in the Sand”. Ten pierwszy klimatycznie otwierał wieczory, a drugi stanowił wspólny popis Kinga i Townsenda, zgodnie wymieniających się melodią. Gary O’Toole oprócz popisów perkusyjnych najwyższych lotów, wreszcie odważniej demonstrował swoje możliwości wokalne. Dzięki temu Steve mógł umieścić w secie genesisowy „Blood on the Rooftops” po raz pierwszy w całości. Gary, tu w roli „Phila Collinsa”, spisywał się bardzo dobrze.
Zadowolony z tamtych występów Hackett postanowił wydać kolejny koncertowy dokument, tym razem osobno: DVD „Once Above a Time” i podwójne CD w ramach cyklu „Live Archive”. Na płyty trafił zapis budapesztańskiego koncertu z kwietnia 2004 roku.
***
W tej chwili pracuję nad albumem instrumentalnym na gitarę i orkiestrę, mam nadzieję, że uda mi się go skończyć bardzo szybko – takie deklaracje padły z ust Hacketta tuż po wydaniu „Genesis Revisited” w 1997 roku. W jego głowie już wówczas pojawił się pomysł na następcę klasycznego „A Midsummer Night’s Dream”. Życie zweryfikowało jednak te plany. W tamtym czasie udało mu się tylko zarejestrować gitary akustyczne, a rozplanowanie partii orkiestry i nagrania całości udało się zrealizować dopiero w połowie następnej dekady. Jednak co się odwlecze to nie uciecze. Steve może nie pracuje szybko, ale trudno mu zarzucić brak konsekwencji.
Ośmioletni projekt doczekał finalnego kształtu w 2005 roku pod tytułem „Metamorpheus”. Jest to druga płyta, na której Steve daje upust swoim klasycznym ambicjom i pomysłom. Tym razem udźwiękowienia doczekał mit o Orfeuszu. Historia Orfeusza i Eurydyki jest pełną romantyzmu opowieścią o miłości i sile, jaką potrafią wyzwolić uczucia. To opowieść, która przemawia chyba do każdego kompozytora – mówił gitarzysta. - Muzyka powinna przecież sprawiać, że ludzie czują się lepiej, dodawać energii. To uniwersalny język i zarazem niezwykle silny lek. Historia Orfeusza traktuje właśnie o tym. To rzecz o potędze muzyki, która ma moc przywracania życia. To opowieść o wielkim ładunku emocjonalnym. Znalazłem w niej wystarczająco wiele interesujących wątków, aby spróbować nadać jej postać poematu dźwiękowego.
Dźwięki napisane przez Steve’a do głównego mitu pasują idealnie. Uduchowione partie gitar, monumentalne, potężne, ale zarazem delikatne wejścia orkiestry symfonicznej, cudownej urody, nostalgiczne melodie i jak zwykle umiejętnie budowana dramaturgia, to tylko najważniejsze i najbardziej rzucające się w oczy zalety tego dzieła. Hackett nie robi muzycznej rewolucji, raczej kontynuuje wielowiekowe tradycje kultury europejskiej, pozwalając sobie nawet na celowe odniesienia do twórczości takich kompozytorów, jak Christoph Willibald Gluck, Piotr Czajkowski, Siergiej Rachmaninow, czy Fryderyk Chopin. Sądzę, że mógłbym nawet zdenerwować Czajkowskiego, Borodina, czy Bacha, lub kogoś innego, kto wywarł wpływ na tę muzykę – przyznawał Hackett. – To chyba Rachmaninow dobrze oddał to słowami mówiąc, że nie dąży do oryginalności, chce tylko wydać na świat muzykę, która gra w jego głowie.
Płyta ukazała się w marcu’ 05. Steve wiedział, że jest to dzieło skierowane do wąskiej grupy odbiorców o szerokich horyzontach i nie liczył na wielkie komercyjne osiągi. Metamorpheus to album pełen miłości i zarazem bardzo osobisty – mówił dumny autor. - Nie spodziewam się, by spodobał się wszystkim. Wątpię, aby przypadł do gustu komuś, kto żyje wyłącznie rockiem. To antyteza energii emanującej z muzyki rockowej.
Obfite koncertowanie utrzymało nastrój klasyczno – akustycznej zadumy. Wiosną 2005 roku, tuż przed premierą „Metamorpheus” Steve uruchomił akustyczne trio i ruszył ze swoim subtelnym repertuarem podbijać świat. Zaczął od miejsc znanych. Trasa wystartowała w belgijskim klubie Spirit of 66 w Verviers, następnie przeniosła się do Anglii. W kwietniu muzycy dotarli do Hiszpanii i Włoch, a w czerwcu do Niemiec. Wrzesień i październik zajęło tournee kanadyjsko – amerykańskie. Bracia Hackett i Roger King wykonywali zazwyczaj następujący zestaw utworów:
Japonica / Andante in C / Tribute to Segovia / Metamorpheus Medley / Bay of Kings / Classical Jazz / Sapphires / Mexico City / Skye Boat Song / Pease Blossom / Horizons / Jacuzzi – Overnight Sleeper / Bacchus / Firth of Fifth / Whole Tone Jam – The Red Flower of Tai Chi Blooms Everywhere – Hands of the Priestess / After the Ordeal / Hairless Heart / M3 / Imagining / Second Chance / Jazz on a Summer’s Night / Next Time Around / Kim / Aubade – Meditation – Idylle / The Journey / Ace of Wands / Walking Away From Rainbows / Gnossienne I
Akustyczna trasa liczyła ponad pięćdziesiąt występów. To ostatni tak bogaty w koncerty okres w karierze Steve’a. W następnych latach gitarzysta znów skupił się bardziej na pracy studyjnej, tylko „od święta” pojawiając się na żywo. Nie planował muzycznych rewolucji. Następne projekty miały stanowić logiczne rozwinięcia i kontynuację wcześniej obranej drogi
[1] Obie te kompozycje mile korespondują z podobnym duetem „XXI Century Schizoid Men” / „I Talk to the Wind” z pamiętnego debiutu King Crimson.
[2] Niepublikowany wcześniej utwór, który ujawnił się w wersji studyjnej w 2006 roku na albumie „Wild Orchids”, jako „A Dark Night in Toytown”.