Recenzja to wydawałoby się bardzo pożądany towar. Wytwórnie zabiegają o nie. Artyści, zwłaszcza młodzi, też. Z tymi starszymi (tj. z większym dorobkiem) to już różnie bywa. Tak, jak różnie bywa z samymi recenzjami. Trudno dziś powiedzieć, jaka powinna być dobra recenzja. Jeszcze trudniej znaleźć odpowiedź – po cholerę nam ona dziś w ogóle?
Młody muzyk jest w stanie przynieść recenzentowi swoją debiutancką płytę w zębach. Sam fakt pojawienia się recenzji w miejscu poczytniejszym niż niszowy blog o muzyce to już sukces. Nawet niedoświadczony pracownik działu promocji Wytwórni zawsze zahaczy o temat recenzji negocjując warunki patronatu medialnego. Medium obejmujące patronatem płytę zawsze poinformuje recenzenta z którym współpracuje, że akurat nad tym tytułem ma patronat. Tak dla porządku, bo przecież nie ładnie jest wpływać na recenzenta.
Dzisiejsza recenzja daleka jest od tej wyidealizowanej, kiedy była nie tylko drogowskazem, ale i fachową analizą i oceną w jednym. W ogóle trudno o jakąś jednoznaczną definicję recenzji, nawet choćby jedynie funkcjonalną. Powszechnie uważa się (to idiotyczny zwrot, wiem), że powinna być merytoryczna i obiektywna, przy czym autorzy atakowanych recenzji zwykle bronią swej niezależności i prawa do subiektywnej oceny. A rola samej recenzji została zredukowana do kolejnego tekstu do publikacji i ewentualnie przyczynku do dyskusji.
Pamiętam jak w ogólniaku (dwie dekady temu) z kolegami zaczytywaliśmy się recenzjami w Tylko Rocku, a ilość gwiazdek była drogowskazem dla przepływów pieniężnych naszych skromnych (uszczuplanych przez przemysł tytoniowy i spirytusowy) kieszonkowych. Po pewnym czasie doszliśmy do takiej wprawy, że upodobania wybranych redaktorów potrafiliśmy tłumaczyć na swoje preferencje muzyczne (każdy inaczej). Polegało to w wielkim uproszczeniu na tym, że jeśli redaktor X chłodno ocenił płytę Y, to była to płyta co najmniej dobra (lub odwrotnie). I od razu było wiadomo, czy kupować kasetę, czy tylko “przegrać” od kolegi, co ją kupił, bo się nie znał. Teraz 90% recenzji w Teraz Rocku, to płyty ocenione na 3 lub 4 gwiazdki. Czasem pojawi się ich 5 (max), a tych ocenionych najniżej najzwyczajniej w świecie nie ma. Jeden z szefów pisma wytłumaczył mi kiedyś, że tych “prezentów dla wroga” nie warto recenzować i szkoda dla nich miejsca w piśmie.
Temat recenzji zupełnie inaczej wygląda, kiedy zapytać się o nie samych recenzowanych. Wszyscy zgodnie podkreślają, że konstruktywna krytyka jest nawet nie tyle, co mile widziana, a pożądana i na takie właśnie recenzje czekają. I nawet chętnie wejdą w dyskusję z ich autorem. Zapytani jednak o autorów równie zgodnie odpowiadają, że są to jakieś przypadkowe, sfrustrowane typy, co pewnie nawet płyt nie słuchali, a wymądrzając się piszą głupoty. I tu zaczynają się prawdziwe emocje.
Jeden z bardzo rzadko udzielających wywiadów raperów usiadł ze mną przed kamerą CGM.pl. I to było wydarzenie. Rozmowa podobała się obu stronom, a jej zapis był bardzo popularnym materiałem. Później tenże raper przeczytał w CGM.pl dość krytyczną (a w mojej ocenie rzeczową) recenzję płyty projektu, w który był zaangażowany. Autorem nie byłem ja, ale nie przeszkadzało mu to obrazić się na mnie, na CGM.pl i na media w ogóle. Innym razem, bezpośrednio bo wywiadzie z Anitą Lipnicką po wydaniu płyty “Hard Land of Wonder” widziałem, jak otrzymała do ręki kserokopię recenzji autorstwa Jarka Szubrychta, który ocenił wydawnictwo maksymalnie wysoko. Mówię wam, zobaczyć tak doświadczonego i utytułowanego artystę cieszącego się jak dziecko z najwspanialszego świątecznego prezentu – bezcenne. Swoją drogą, to świetna płyta była i pokryła się złotem.
Dziś miłość recenzentów nie przekłada się już w żaden sposób na sprzedaż płyt i ich odbiór przez fanów. I bardzo dobrze. Choć czasem szkoda. By nie szukać za daleko – sokoro wspomniałem o Anicie – płyta Johna Portera z 2011 roku “Back In Town” została rewelacyjnie przyjęta przez krytyków (bo to świetna płyta, wstydźcie się ci, co nie znacie!), a słowo sukces (poza znaczeniem artystycznym) to chyba ostatnie słowo, jakie można by usłyszeć w kontekście tego wydawnictwa.
Niedawno całym muzycznym światem wstrząsnęła płyta Jego Wysokości Davida Bowiego. Media muzyczne prześcigały się w publikowani recenzji “The Nex Day”. Fani artysty przyjęli płytę bardzo dobrze (w wielu krajach trafiła też na pierwsze miejsca sprzedaży) a fanatyczni ultrasi już w marcu na swoich profilach na Facebooku pisali nawet “płyta roku!”. A recenzenci? A różnie.
Oto na przykład Przemysław Gugała na łamach Gazety Wyborczej napisał “Nie szokuje, nie wyznacza nowych kierunków, nie przekracza granic. David Bowie nagrał album bez którego nadal byłby tym, kim jest w historii rocka. Album, który jednak rodzi pytanie: po co właściwie ujrzał światło dzienne? A to już widomy znak, że z “Next day” nie jest najlepiej.” Czyli kicha. Lepiej te kilka dych wydać na pół litra rudej i puścić sobie w domu “Heroes”. A w serwisie Porcys.com Piotr Gołąb po detalicznym opisie poszczególnych utworów z albumu napisał: “Rozbieżność stylistyczna (przekrojowość) The Next Day jest niewątpliwą zaletą albumu. Co ciekawe, nie wpływa ona negatywnie na jego spójność, lecz właśnie poprzez ciągłe utrzymywanie napięcia buduje interesującą całość, która dość szybko staje się czytelna i zrozumiała. To właśnie zdolność kontrastowania pozornie przeciwnych sobie nagrań pozwala stać się najnowszej płycie Bowiego tą najodpowiedniejszą do opowiedzenia własnym językiem sporej części jego kariery.(…)“.
Grzesiek Kszczotek “od zawsze” związany z Teraz/Tylko Rockiem swoją recenzję na łamach Onetu rozpoczął słowami “Już teraz wydaje się, że to jedna z najważniejszych, o ile nie najważniejsza płyta tego roku. Bo to, że jest to najwspanialszy muzyczny powrót po wielu latach nie ulega już najmniejszej wątpliwości“. Wtóruje mu Jarek Szubrycht, o którym sama Maryla Rodowicz wypowiada się w niewymuszonych superlatywach (choć Szubrycht się nie cyka i gówno gównem nazwać umie) – “Gdzie teraz jesteśmy? Ja na kolanach, David na ołtarzyku“. No, ja też na kolanach, ale to akurat nie ważne.
Jedna płyta a tyle różnych recenzji. Ale pokażcie mi kogoś, kto sięgnął po album (lub nie) kierując się ich lekturą?
Felieton powstał dla miesięcznika Rynek Muzyczny (numer marcowy). Po resztę zawartości numeru zapraszamy na stronę internetową Rynku Muzycznego.