STEVE HACKETT. BIOGRAFIA (13)
OKRES 2010 - 2013
Powiem szczerze, że długo zbierałem się do napisania tego tekstu. Fakt – biografii „Szkice, burze, orchidee” należała się aktualizacja, a gdy tekst odżył na nowo jako cykl publikowany na łamach MLWZ, taka aktualizacja stała się nieodzowna. Minęło już kilka lat od premiery książki, w życiu gitarzysty sporo się wydarzyło i trzeba to było dopisać. Mój opór wynikał z rozczarowania, jakie określa mój stosunek do dokonań Hacketta z lat 2010 – 2013. W tym okresie ukazały się aż cztery płyty stworzone lub współtworzone przez Steve’a, a mimo to trudno mi odpędzić myśl, że ostatnim w pełni udanym albumem pozostaje „Out of the Tunnel’s Mouth”. Niestety. Liczebność i regularność wydawnictw moim zdaniem nie poszła w parze z jakością. O żadnej z tych płyt nie można rzecz jasna powiedzieć, że jest słaba, bo Hackett od wielu lat rzeczy jednoznacznie słabych nie robi, ale miewa wahania formy i ciągle zdarza mu się komponować muzykę średnią – taką, co to niby miło się słucha, ale rzadko ma się ochotę do niej wracać. I te ostatnie albumy takie właśnie są. Może nie ma na nich słabych rzeczy, ale i mocnych punktów deficyt.
Kończąc w 2009 roku pracę nad książką „Szkice, burze, orchidee” poświęconą dorobkowi artystycznemu Steve’a Hacketta postawiłem na optymizm. Wykorzystałem obiecujący cytat samego gitarzysty: „Przeszłość jest po to, żeby się z niej uczyć, nie chcę myśleć cynicznie o przyszłości. Ja muszę wierzyć w przyszłość muzyki”, a treść zasadniczą książki zamknąłem słowami – dla Hacketta zawsze jest jakieś muzyczne jutro. Minęły prawie cztery lata od tamtego czasu i wiem już, że dla Hacketta „jutro”, to tak naprawdę „wczoraj” i że bardziej adekwatny byłby tu cytat (rzecz jasna również z Hacketta): „przyszłość już była”. I ile by w tym nie było racji, martwi mnie to, że wszystko, czego tyka się ostatnio były gitarzysta Genesis, brzmi jakby było zapożyczone z jakiejś starej płyty. Albo wręcz jest zapożyczone.
Po świetnie przyjętym „Out of the Tunnel’s Mouth” Hackett sporo koncertował i chętnie prezentował nowy materiał. A miał się czym chwalić, bo utwory wydane w 2009 roku są naprawdę znakomite i dobrze prezentują się na żywo nawet w otoczeniu starych klasyków. Sporą część roku 2010 Steve spędził w trasie. Objechał duży kawał Europy, dotarł też do Stanów Zjednoczonych i Kanady. Występy sprawiały mu dużą przyjemność. Twierdził nawet, że w trasie odpoczywa. Zespół w składzie ze świetnym Nickiem Beggsem (kiedyś Kajagoogoo, ostatnio też w składzie grupy Stevena Wilsona) i Amandą Lehmann prezentował się coraz lepiej. Dokumentem upamiętniającym tamte koncerty jest dwupłytowy album „Live Rails”. Steve umieścił na nim zestaw, którego siłą miała być mieszanka kompozycji z ostatniej studyjnej płyty z leciwymi klasykami. I tak dostajemy tu obok siebie świeżutkie „Fire On The Moon”, „Emerald And Ash” czy „Sleepers” obok „Everyday”, „Slogans” i „Spectral Mornings”. I choć recenzenci często wydawnictwo chwalili, jest to jedna z tych płyt, bez których świat obszedłby się bez trudu, a i dyskografia gitarzysty nie miałaby luki.
Niestety podobnie rzecz się ma z wydanym parę miesięcy później studyjnym „Beyond the Shrouded Horizon”. Steve napisał kolejną, ponad godzinną porcję muzyki, ale nie wiedzieć czemu, nie poszedł w kierunku określonym na „Out of the Tunnel’s Mouth”. Nagrał album długi i mało konkretny, będący w pewnym sensie zaprzeczeniem tej przyjemnej dla ucha rozsądnej logiki i „kompaktowości” poprzedniego albumu. Gitarzysta jakby zanadto uległ swoim mega-szerokim horyzontom i zbyt wiele na jednej płycie próbował pomieścić. Ucierpiała na tym charakterystyka poszczególnych utworów, z których niektóre łączą w sobie zbyt wiele różnorodnych elementów. I choć nie jest to zła płyta, należy zauważyć, że po raz pierwszy od czasów słabiutkiego „Cured”, Hackett wydał album, na którym nie ma choćby jednego muzycznego „dzieła”. Następców „Camino Royale”, „Sierra Quemada”, „In Memoriam” czy „Serpentine Song” na „Beyond the Shrouded Horizon” nie widać.
W maju 2012 roku do sklepów trafiła wreszcie anonsowana już od kilku lat płyta nagrana wspólnie z Chrisem Squirem. I niestety tu też mieliśmy do czynienia z lekkim rozczarowaniem. Steve Hackett i Chris Squire – żywe legendy muzyki rockowej, instrumentaliści wybitni, kompozytorzy nieprzeciętni – przygotowali płytę solidną, pozbawioną wpadek i słabszych utworów, ale niestety nudną, przesadnie wtórną i co najgorsze – pozbawioną emocji (sic!). Żaden z tych utworów nie wpada w ucho, nie magnetyzuje, nie mówiąc już o chwytaniu za serce.
Parafrazując klasyka – oczywiście momenty są. Bo i basik Squire’a potrafi zapunktować z zębem, i rzecz jasna gitary Hacketta, jak zwykle słucha się z przyjemnością, ale to są niestety tylko momenty, obiecujące elementy ostatecznie nieprzekonujących konstrukcji. Jakby bez rozwinięcia, bez kontynuacji i właściwego spuentowania. W kompozycjach nie ma „błysku”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zabrakło dobrych pomysłów, a bardzo dobrych chyba w ogóle nie było. Rytmicznie nic wielkiego się nie dzieje, melodycznie też fajerwerków brak. Jeśli dodać do tego, że album składa się w całości z (w zamyśle) „piosenek”, które na swoje nieszczęście nie mają odpowiedniego „lepu”, bo są zbyt monotonne, przeciętne melodycznie i nieprzekonująco zaśpiewane – otrzymujemy pełen obraz płyty co najwyżej na szkolne trzy plus. Mało, jak na dwóch tuzów klasy Hacketta i Squire’a.
Co bym na „A Life Within A Day” wyróżnił? Niezły jest kawałek tytułowy, gdzie zespół bawi się balansując między neoprogresywnym patosem, a ciężkim, suto zaprawionym orientalizmami rytmem przywodzącym na myśl solowe dokonania Hacketta (spod znaku „Valley of the Kings” czy „The Steppes”). W drugiej części utworu rozpoczyna się instrumentalna galopada. Niestety to jeden z nielicznych fragmentów, kiedy zarówno Hackett, jak i Squire wrzucają piąty bieg, chwaląc się biegłością techniczną. Ciekawe fragmenty ma „Tall Ships”. Prowadzi go naprawdę intrygująca basowa zagrywka, ale kawałek chwyta tylko na chwilę w drugiej części, kiedy panowie przestają udawać amerykańskich bluesmanów. W „Sea of Smiles” muzycy pozwolili sobie na nieco większą dynamikę, a i melodia zaśpiewu w refrenie jest jakby żywsza. Plusik. Coś jeszcze? Może „Aliens” będzie się bronił, choć to kawałek tak bardzo retro, że niemal pastisz…
Zastanawiam się nad tym, jaki był cel tego projektu i dochodzę do wniosku, że Hackett i Squire mieli zamiar nagrać stosunkowo łatwą w odbiorze płytę artrockową z przebojowym potencjałem. Ale niestety tego celu nie osiągnęli. Często progresywni muzycy wychodzą z założenia, że aby nagrać dobrą piosenkę wystarczy odchudzić nieco progresywne bogactwo, tu przyciąć, tam skrócić i będzie dobrze. A takie podejście rzadko się sprawdza. Piosenka –najważniejszy format muzycznego rzemiosła – wymaga większego zaangażowania, często wręcz przeformatowania podejścia do kompozycji. Ale przecież Hackett i Squire to muzycy na tyle doświadczeni, że wiedzą o tym lepiej i dłużej ode mnie…, a jednak się pomylili, płodząc płytę, o której już kilka miesięcy po premierze raczej mało kto będzie pamiętał.
Od dłuższego czasu krążyły opinie, że rozwód z Kim Poor mocno przetrzebił konto Hacketta. Jego wzmożona aktywność wydawnicza zdawała się potwierdzać te plotki. W latach 2011 i 2012 ukazywały się po dwa albumy, co nawet dla (od dawna) regularnego gitarzysty jest wynikiem zadziwiającym. Steve zaprzestał też publikacji płyt z miniaturami akustycznymi i muzyką klasyczną, które zawsze sprzedawały się nieco słabiej niż płyty rockowe. Drugim wydawnictwem roku 2012 jest album „Genesis Revisited II”, na którym Hackett nagrał drugą porcję klasyków z repertuaru Genesis. Opasłe dwupłytowe wydawnictwo robi chyba najlepsze wrażenie z całego kwartetu płyt wypuszczonych po roku 2010. Choć nie jest to tak ciekawy projekt, jak część pierwsza, należy przyznać, że hackettowych nagrań słucha się bardzo dobrze. Gitarzysta tym razem nie grzebał w aranżacjach oryginałów. Większość utworów nagrał niemalże identycznie do pierwowzorów, ale utwory te zyskały na jakości dźwięku i – w kilku przypadkach – precyzji wykonań. Cieszy też fakt, że nie uleciał z nich duch starego Genesis. Gitara Hacketta i różnorodne, ale zwykle piękne, rozumiejące tę muzykę głosy zaproszonych wokalistów odświeżyły magiczny klimat progresywnych lat siedemdziesiątych. Legendarny John Wetton ciepło zinterpretował „Afterglow”, dwie dekady młodszy od niego Steven Wilson zmierzył się z „Can Utility and Coastliners”, a fragment „Supper’s Ready” zaśpiewał… Simon Collins (syn Phila)! „Genesis Revisited II” to samograj i odcinanie kuponów od legendy, ale mimo wszystko – w dobrym stylu. Docenili to krytycy, docenili też fani, którzy tak chętnie kupowali album, że Hackett po raz pierwszy od czasów „Cured”, czyli od początku lat osiemdziesiątych, trafił na listę bestsellerów w Wielkiej Brytanii (miejsce 24).
Hackett koncertuje z „genesisowo – rewizytowym” repertuarem, a jego występy cieszą się sporym zainteresowaniem. Modne i pożądane są ostatnimi laty odkurzane utwory rockowych legend sprzed kilku dekad, więc Steve doskonale wpisał się w ten trend. Prawdopodobnie trwająca właśnie trasa zamknie (umownie) kolejny etap kariery gitarzysty, etap chyba w pewnym stopniu determinowany poważnymi zmianami w życiu prywatnym Steve’a. Moim zdaniem niespecjalnie udany.
Steve poślubił Joannę Lehmann w czerwcu 2011 roku. Jeśli rozstanie z Kim Poor uszczupliło jego budżet, to ostatnia aktywność wydawniczo – koncertowa i spory jak na Steve’a sukces komercyjny „Revisited II” zapewne pozwoliły mu się nieco odkuć. Powrót stabilizacji w jego życiu byłby dobrym znakiem. Hackettowi stabilizacja zwykle raczej służyła.
Jedno jest pewne – Steve nie zamierza specjalnie zwalniać tempa. Tworzenie, nagrywanie i wykonywanie muzyki jest nieodłączną częścią jego życia i raczej nie planuje on emerytury na wzór chociażby Phila Collinsa. Jako główny dziś spadkobierca genesisowego repertuaru skupia uwagę progresywnej publiczności i tym bardziej trzeba trzymać kciuki za jego twórczo – wykonawczą formę.