VI Ino-Rock Festival – Inowrocław 31.08.2013r.
O samym festiwalu powiedziano i napisano już bardzo dużo pochlebnych zdań. Sam ciepło pisałem o tym jak bardzo jest potrzebny, chwaliłem jego pomysłodawców i organizatorów. Myślę, że w tej kwestii powtarzać się nie muszę. Wystarczy sięgnąć po relację z jego piątej edycji. Pragnę jednak z całą mocą zaznaczyć, że organizatorzy tego jakże szlachetnego artystycznego przedsięwzięcia nie zasypują bynajmniej przysłowiowych gruszek w popiele, lecz dokładają wszelkich starań, by ten najbardziej klimatyczny festiwal w Polsce rozwijał się i podwyższał swój poziom artystyczny.
W bieżącym roku miała miejsce już szósta edycja Ino-Rock Festival. Z dumą muszę podkreślić, iż uczestniczyłem we wszystkich dotychczasowych imprezach z tego cyklu. Miejsce bardzo dobrze znane, dojazd opanowany do perfekcji, więc ze zgraną koncertową paczką udałem się u schyłku wakacji do Inowrocławia. Pragnienie uczestniczenia w tegorocznej odsłonie tej imprezy było tym większe, iż tzw. główna gwiazda festiwalu wycofała swój udział, a na jej miejsce przyjechał jeden z najważniejszych zespołów mojego życia. Ale o tym później. Teraz zaś po kolei o tym, co się wydarzyło, kto wystąpił i jak zagrał na VI Ino-Rock Festival.
Bramy amfiteatru w Parku Solankowym otworzono o godzinie 16:00. Oczom uczestników ukazało się odnowione, bardzo schludne i uporządkowane oblicze amfiteatru. Wejście na teren obiektu przebiegało sprawnie i punktualnie o 16:30 – zgodnie z wcześniejszą informacją – na scenie pojawiła się ceniona w artrockowych kręgach formacja Osada Vida. Ach, jakże mi żal tych zespołów, które otwierają tego typu imprezy. Dotyczy to każdego ze znanych mi festiwali w Polsce i poza granicami kraju. Na tych zespołach skupiają się wszelkie przeciwności, jakie niesie ze sobą występ „na pierwszy ogień”. Zwykle jest jeszcze pełnia dnia, widzowie ciągle napływają, szukając wolnych miejsc na widowni, a ci, którzy już są w środku, bardziej pochłonięci są penetracją stoisk z płytami lub korzystają z dobrodziejstw punktu gastronomicznego. Mimo tak niekorzystnych warunków gwiazdy Ino-Rock Festival zwykle doskonale sobie radzą. Nie inaczej było i tym razem. Osada Vida dali krótki, ale treściwy koncert, głównie wypełniony zawartością ich ostatniego, tegorocznego albumu „Particles”. Osada Vida na żywo zabrzmiała bardziej dynamicznie niż w studio, momentami wręcz metalowo, występ ten był pełen ekspresji i pozytywnej energii. Doskonale radzi sobie w zespole nowy wokalista Marek Majewski. Opuścił on załogę Acute Mind i szybko wpasował się w brzmienie Osada Vida. Na koniec czterdziestominutowego występu grupa brawurowo wykonała utwór „Master Of Puppets”. Panowie dokonali rekonstrukcji tego metalowego klasyka, składając go w zupełnie nowej i zaskakującej aranżacji. Szkoda, że grali tak krótko. Jakoś mi nie po drodze z planami koncertowymi Osada Vida, jednak mam nadzieję, że posłucham kiedyś ich pełnowymiarowego koncertu w jakiejś klimatycznej, klubowej sali.
Rodzimi wykonawcy zdominowali w tym roku festiwal w Inowrocławiu. Jako druga na scenie pojawiła się formacja Believe dowodzona przez charyzmatycznego gitarzystę, legendę polskiego artrocka – Mirka Gila. Ich świeżutki jeszcze krążek „The Warmest Sun In Winter” okupował mój odtwarzacz płyt CD przez kilka dobrych tygodni i uważam tę płytę za najlepszą w dorobku zespołu i jedną z najciekawszych płyt tego roku. Muzyka z tego krążka zdominowała występ Believe. Mimo dość wczesnej pory ich koncert był bardzo eteryczny. Muzyka Believe snuła się po całym amfiteatrze, kładąc się nań niczym mgła otulająca słuchaczy, oczarowując ich swym pięknem. Był to bardzo udany koncert, który przerósł moje najśmielsze oczekiwania. A jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości, że Karol Wróblewski nie podoła zadaniu bycia wokalistą Collage, to powinien zobaczyć Believe na żywo. Karol poczynił ogromne postępy. Pamiętam zupełnie nieudany występ Believe przed zespołem Pendragon w październiku 2008 roku w krakowskiej Rotundzie. Karol był świeżutkim nabytkiem zespołu, był bardzo nieśmiały i nie nabrałem do niego zaufania po tym występie. Jednak czas pokazał, ze wyrósł on na znakomitego wokalistę i doskonałego showmana. Głos Karola również ewoluował i teraz brzmi bardzo podobnie do Steve’a Hogartha. Przyznaję, że z niecierpliwością czekam na reaktywację Collage.
Po tych dwóch bardzo udanych występach krajowych gwiazd nadszedł czas na prawdziwe muzyczne rarytasy. W najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będzie mi dane przeżyć na żywo występ legendy skandynawskiej sceny progresywnej, a mianowicie formacji Anglagard. Z tym zespołem jest trochę tak jak z Colosseum. Nagrali niewiele materiału, zaledwie trzy albumy, a są ikoną progresywnego rocka w Szwecji. Zespół ten przed laty poznałem w jednej z nocnych audycji „Trójka pod księżycem” Tomasza Beksińskiego. Zaprezentował i omówił on wtedy z właściwym dla siebie zaangażowaniem i znajomością tematu dwa nowe, szalenie intrygujące i godne polecenia wydawnictwa ze Szwecji. Były to dwie tajemnicze wówczas nazwy zespołów jak i płyt: Anekdoten „Vemod” i Anglagard „Hybris”. Cóż to był za magiczny wieczór. Po dwudziestu jeden latach w Inowrocławiu przeżyłem takie same emocje, jakie towarzyszyły mi podczas pierwszego słuchania tych dźwięków owej pamiętnej nocy. Muzyka zespołu Anglagard nie podlega żadnej klasyfikacji i nazewnictwu gatunkowemu. To niebywale oryginalne brzmienie nasycone dźwiękami melotronu, który daje tej muzyce nieco mroczną barwę. Sekcja rytmiczna, gitary mogą kojarzyć się z King Crimson, jednakowoż można mieć setki innych skojarzeń i odniesień do progresywnej klasyki lat 70. Saksofon i flet nadają tej muzyce lekkości i baśniowej aury. Anglagard zagrali na Ino-Rock Festival przekrojowy materiał ze swoich trzech płyt. Było to dla mnie niezwykłe muzyczne doznanie. Ta oryginalna twórczość Anglagard, będąca wypadkową tego, co sam kocham w muzyce progresywnej, porusza najczulsze struny mojego pogmatwanego jestestwa. Nie będę bawił się w wypisywanie poszczególnych tytułów utworów, gdyż język szwedzki do najłatwiejszych nie należy. Ważne, że koncert był genialny. Skromne światła, doskonałe, bardzo selektywne brzmienie zespołu zbudowały niepowtarzalny nastrój. Osobiście wolałbym przeżyć spotkanie z Anglagard w intymnym wnętrzu małej sali koncertowej i mam nadzieję, że kiedyś tak będzie. Jednak to Ino-Rock Festival dał mi szansę na flirt z muzyką Anglagard. Trzeba nadmienić, że było to pierwsze spotkanie zespołu z polską publicznością. Podczas występu Szwedów niepostrzeżenie zapadł zmrok i atmosfera zrobiła się iście festiwalowo-koncertowa.
Kolejnym zespołem, który po raz pierwszy złożył wizytę polskiej publiczności, była szkocka legenda progresywnego rocka: Mostly Autumn. Jakaż była moja radość z faktu, iż duet Barbieri – Hogarth odwołał swój przyjazd i Mostly Autumn miał tę niepowtarzalną szansę pojawienia się na festiwalu. Nigdy nie kryłem swojego bardzo emocjonalnego zaangażowania w propagowanie twórczości „Jesiennych” gdzie tylko się da. Nie zapomnę zimowej, grudniowej nocy w 2001 roku, kiedy rozpakowałem przesyłkę z pierwszymi trzema płytami i słuchałem tej muzyki do białego rana. Zakochałem się w muzyce Mostly Autumn i ten stan permanentnie trwa do dzisiaj. Miałem już okazję zobaczyć Mostly Autumn na Burg Herzberg Festival w 2005 roku, jeszcze z Heather Findlay w roli wokalistki. Był to specyficzny koncert, bezpośrednio po krótkiej, lecz gwałtownej burzy i ulewnym deszczu. Sam występ był jak z bajki, więc wiedziałem czego się spodziewać na koncercie w Polsce. Występ Mostly Autumn przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Nie zepsuł wrażenia nawet lekki falstart spowodowany drobnymi problemami technicznymi. Raduje mnie też fakt, iż spore grono festiwalowiczów nagradzało zespół gromkimi brawami i skandowało głośno nazwę zespołu. Materiał, jaki zespół zaprezentował w inowrocławskim amfiteatrze, zbudowany został na zawartości ich ostatniego studyjnego wydawnictwa „Ghost Moon Orchestra”. Mostly Autumn rozpoczęli swój koncert bajecznie pięknym akustycznym utworem „The Rain Song”, brawurowo zaśpiewanym przez Olivię Sparnenn. W niczym nie ustępuje ona swojej poprzedniczce. Zresztą Olivia towarzyszyła już grupie od dawna, więc naturalną koleją rzeczy był jej angaż na wokalistkę zespołu. A po tym jakże wzniosłym wstępie worek z perełkami się rozwiązał i zabrzmiały: „Drops Of The Sun”, „Unquiet Tears”, „The Devil And The Orchestra”. Można było również usłyszeć kilka klasyków Mostly Autumn, takich jak niestarzejący się i porywający „Evergreen”, nasiąknięty brzmieniem i dynamiką „Głębokiej Purpury” „Dark Before The Dawn” czy wykonany na zakończenie zasadniczej części koncertu „Heroes Never Die”. Ogromne wrażenie zrobił na mnie zagrany z ogromną ekspresją utwór „Questioning Eyes”. Można spokojnie stwierdzić, że program koncertu Mostly Autumn w Inowrocławiu był bardzo podobny do zawartości podwójnego wydawnictwa „Live At The Boerderij”, tylko nieco okrojony. Dla mnie była to bezsprzecznie główna gwiazda VI Ino-Rock Festivalu. Był to występ pełen emocji, muzycznych uniesień, delikatnych melodii kontrastujących z klasycznym i dynamicznym hardrockowym brzmieniem. Bryan Josh i jego załoga to prawdziwe lwy sceniczne władające sercami swojej publiczności.
Głównym daniem tegorocznego Ino-Rock Festival stał się częściowo przez przypadek zespół Riverside. Dla większości przybyłych do amfiteatru ludzi Riverside był głównym i jedynym powodem ich obecności na festiwalu. Mam przeczucie, że uwielbienie dla Riverside przeradza się w fanatyzm, a to już jest zjawisko co najmniej niepokojące. Mostly Autum jak i Riverside wystąpili w pełnej oprawie świetlnej przy doskonałym nagłośnieniu. Nie mogę powiedzieć, że koncert Riverside nie podobał mi się. Wręcz przeciwnie, był to w pełni profesjonalny koncert, ale już tyle razy widziałem chłopaków w akcji, że ich występy stały się dla mnie niemal chlebem powszednim i przestaję je rozróżniać. Wyleczyłem się z głębokiego uzależnienia od muzyki Riverside, jakie przeżywałem jeszcze kilka lat temu i mogę nieco chłodniej spojrzeć na ich muzykę. Obiektywnie rzecz ujmując, jest to światowy poziom. Wykonanie utworów i brzmienie stanowią bardzo silną kartę przetargową zespołu na światowym rynku, ale nie dam się za nich pociąć jak byłoby to możliwe kilka lat wcześniej. Powodem mojej lekkiej frustracji grupą Riverside są jego fani, ale też sam wokalista, którego nie mogę rozgryźć. Do końca nie jestem pewien, czy Mariusz Duda lekko drwi z publiczności, czy jest skromny albo kreuje się na osobę z takim charakterem. Mam wrażenie, że bardzo wysoka pozycja zespołu na świecie nie zamiesza chłopakom w głowach i nie zwiedzie ich złudny blask sławy. Na inowrocławskim show zespół wbrew zapowiedzi, iż program koncertu będzie odbiegał od tego, czego mogliśmy wysłuchać na koncertach promujących ostatnie dzieło „Shrine Of New Generation Slaves”, niewiele zostało zmienione. Kilka miesięcy wcześniej pisałem bardzo pozytywnie o krakowskim koncercie zespołu i w tym miejscu można wkleić tamten tekst, a będzie on pasował do występu Riverside w Inowrocławiu :-).
Czas więc na wnioski. Ogólnie rzecz ujmując, był to jeden z najbardziej udanych jak dotąd festiwali. Prawdopodobnie miał on najwyższą frekwencję, pogoda dopisała, artyści również. Organizatorzy spisali się na medal. Cóż więcej mogę dodać? VI Ino-Rock Festival przechodzi do historii jako bardzo udana impreza, pozostająca we wspomnieniach i wykonanych fotografiach na bardzo długi czas. Życząc organizatorom tej zacnej inicjatywy samych tak udanych imprez, czekam z utęsknieniem na siódmą edycję festiwalu w 2014 roku.