W sobotni listopadowy wieczór wybrałem się do krakowskiego klubu Kwadrat. Tym razem było to moje drugie podejście do koncertu zespołu Coma. Gdy pierwszy raz grali w Krakowie, w klubie Lochness, zrezygnowałem z ich występu ze względu na zbyt późną porę. Wybrałem wówczas Żywioły i Riverside. Wiem, że o ile w tamtym terminie (a przypomnę, że był to rok 2005) klub Lochness nie był w pełni wypełniony, o tyle obecnie, dużo większy klub Kwadrat po prostu pękał w szwach.
Podobnie jak osiem lat temu koncert grupy Coma poprzedzony był występami supportów. O ile w 2005 roku dobór grup poprzedzających występ głównej gwiazdy wieczoru był znakomity, o tyle tym razem można mieć ku temu poważne wątpliwości. Na początku The Frosts wyglądał dość obiecująco. Na scenie była prawdziwa jupiteria, wydawało się, że zespół gra ciekawie, ale były to tylko pozory. Pod koniec koncertu muzycy zaczęli trochę wydziwiać, przez co ich występ stawał się niestrawny dla przeciętnego słuchacza.
Kolejny support to już całkowita porażka. Pochodzące z Izraela trio Bonafide 3000 swym stylem kompletnie nie pasowało do tego wieczoru. Muzycy zafundowali nam prawie godzinę techno-rąbanki. Te brzmienia za bardzo kojarzyły mi się z kanadyjskim Trans-X, czyli muzyką zupełnie odmienną od tego, co miał grać zespół będący główną gwiazdą wieczoru. Większe wrażenie zrobił na widzach niezwykle żywiołowy klawiszowiec i wokalista - Ido Fridman. Ciekawie też na scenie prezentował się niewielki elektroniczny zestaw perkusyjny niejakiego Johnny’ego K. Poza tymi „elementami wizualnymi”, nic innego godnego uwagi nie zauważyłem.
Dopiero około 20-tej, na scenie pochłoniętej w półmroku, przywołani przez publiczność, zaczęli pojawiać się muzycy z zespołu Coma. Gdy znaleźli się już na scenie w komplecie, to rozpoczęli swój występ od „Zaprzepaszczonych Sił Wielkiej Armii Świętych Znaków”. Piotr „Roguc” Rogucki wyszedł na scenę w kroksach nieco lunatycznym krokiem. Już w połowie utworu mieliśmy przypadek crowd surfingu i dziewczyna, która to uprawiała wróciła do publiczności przez fosę (wyłapana tam przez stage holderów). Na scenie przez cały koncert panował półmrok, rozświetlany stroboskopami. Na tyłach sceny wyświetlane były wizualizacje. W głównej części występu Coma zagrała 17 utworów. Przez większość koncertu publiczność śpiewała wraz z zespołem. Muzycy na scenie byli raczej stateczni – przemieszczali się po niej dość powoli, bez specjalnego szaleństwa. Dało się zauważyć crowd surfing w wykonaniu pojedynczych osób. Na bis Coma wykonała raptem trzy kompozycje: „Sto tysięcy jednakowych miast”, „Los cebula i krokodyle łzy” oraz jak najbardziej pasującą na zakończenie koncertu, czyli „Jutro”.
W mojej opinii koncert był trochę za długi. Na dobrą sprawę wystarczyłby udział w nim tylko jednego supportu w postaci kapeli The Frosts. Dobór utworów był jednak trafny. Generalnie nie jestem jakimś wielkim entuzjastą twórczości Comy, więc trudno mi obiektywnie ocenić ich wykonanie, mogę natomiast odnieść się do kwestii oświetlenia, z którym na ich koncertach prawie zawsze nie jest za dobrze, ale tym razem było… całkiem przyzwoicie. W sumie zespół odnotował kolejny dobry występ i pokazał, że stanowi dziś jedną z największych koncertowych atrakcji dla polskiej publiczności.