Prawdę mówiąc, miałem nie jechać na ten koncert. Powodów, by podjąć taką decyzję, było przynajmniej kilka: ciemno, zimno, daleko i nie ma czym wrócić po koncercie do domu. Perspektywa spędzenia nocy na dworcu kolejowym w Zabrzu nie była szczytem moich marzeń w ten magiczny andrzejkowy wieczór. Z pomocą przyszła naszemu zgranemu tandemowi para przyjaciół, która zdecydowała się nas przygarnąć i ugościć w swoim skromnym, ale jakże przytulnym mieszkanku. Wraz z moją żoną jednogłośnie podjęliśmy decyzję, że jedziemy. Zrobiłbym największe głupstwo, gdybym się poddał i nie pojechał na ten koncert. Żałowałbym do końca swoich dni tego, iż przegapiłem jeden z najcudowniejszych koncertów w moim życiu. Przyznaję, że podchodziłem z pewną rezerwą do występu Stevena Wilsona. Nie potrafię wyjaśnić, skąd te wątpliwości. Być może tęsknota za czasami, kiedy grupa Porcupine Tree odwiedzała nasz kraj regularnie co dwa lata, naznaczyła w mej duszy tak olbrzymie piętno i odbija się mocnym echem w mojej duszy? Jednakowoż miejsce, jakie Steven wybrał, by pokazać nam swoje najnowsze widowisko, powodowało u mnie ogromną chęć wysłuchania i przeżycia tego koncertu. Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu idealnie nadaje się na wysublimowane koncerty dla wymagającej i rozsmakowanej w dobrej muzyce publiczności. Wspaniała akustyka i przestronne wnętrza sprawiają, że widz czuje wartość artysty, dla którego przyjechał właśnie tutaj. Znam to miejsce od dawna, byłem tam na kilku doskonałych koncertach, począwszy od pierwszego w Polsce występu Pendragon w 1994 r. poprzez Fisha, Yes, a ostatnio oglądałem tam nieziemski koncert Iana Andersona i Jethro Tull. Do zacnego grona wielkich artystów występujących w Zabrzu dołączył teraz Steven Wilson.
Ostatni album artysty „The Raven That Refused To Sing (And Other Stories)” należy do moich ulubionych albumów gasnącego 2013 roku, tym bardziej pragnąłem wysłuchać koncertowych interpretacji utworów z tej płyty. Kiedy dotarliśmy już na miejsce i rozsiadłem się wygodnie w fotelu, od razu poczułem się trochę jak w kinie. W otulającej salę ciemności rozbrzmiewały dyskretnie dźwięki projektu Bass Communion, a nad sceną wyświetlane były projekcje video. Bardzo podobnego zabiegu dokonał artysta w Krakowie w Hali Wisły w 2011 roku. Lubię takie przemyślane widowiska muzycznie, kiedy wykonawca traktuje swoich wielbicieli jak gości na wykwintnej kolacji i częstuje ich dźwiękowymi delicjami zaraz po wejściu na salę. Wreszcie z mroków wyłoniła się postać samego mistrza ceremonii Stevena Wilsona z gitarą akustyczną. Pierwsze uderzenie w struny wywołało ogromny aplauz na spragnionej muzyki widowni. Steven Wilson wykonał akustycznie utwór „Trains” z jeżozwierzowatego śpiewnika, by po kilku minutach zbombardować nasze umysły kawalkadą dźwięków, oznajmiając pojawienie się na scenie reszty zespołu. W tym miejscu muszę przyznać, że Steven Wilson dobrał sobie instrumentalistów o najwyższych kwalifikacjach, talencie i wyobraźni, a efekt był zdumiewający. Ten mocny akcent otwierający koncert to zarazem początek albumu „The Raven That Refused To Sing”. „Luminol” – bo o nim mowa – znany był już uważnym i oddanym słuchaczom mistrza Wilsona, gdyż artysta wykonywał go na poprzedniej trasie i zamieścił jego wersję koncertową na albumie „Get All You Deserve”. Kręgosłupem tego widowiska był materiał z ostatniej płyty Stevena. Zaprezentowany został on niemal w całości. Usłyszeliśmy „The Holy Drinker”, „Drive Home”, „The Watchmaker” – zobrazowany wcześniej projekcją video i niezwykle przestrzennym dźwiękiem tykających zegarów, a na koniec tytułowy utwór z ostatniej płyty. Nie zabrakło również dobrze znanych kompozycji z poprzednich płyt Wilsona. Były to: „Postcard”, „Index”, „Sectarian”, „Raider II” z albumu „Grace For Drowning” oraz „Harmony Korine” z „Insurgentes”. Gratką dla fanów artysty były bez wątpienia dwa nowe utwory: „Break It And It’s Yours” oraz zagrany na pierwszy bis „Happy Returns”. Steven w komentarzu do pierwszego z nich zaznaczył, że jest to tytuł roboczy. Powiedział, iż wie, że nagrywamy, ale prosi, by nie wrzucać tego do sieci internetowej. Prawdziwym ukłonem, puszczeniem oka do najwierniejszych fanów było wykonanie na finał koncertu klasyka z repertuaru Porcupine Tree pt. „Radioactive Toy” w nowej, oszałamiającej i zniewalającej wersji. To było niezwykle mądre spojrzenie w przeszłość z pozycji, w jakiej artysta znajduje się obecnie.
Myślę, że kto był na tym koncercie, nie został zawiedziony. Występy Stevena Wilsona to konceptualne i inteligentne widowiska, w których nie ma zbędnego efekciarstwa, a występuje niezwykła równowaga pomiędzy treścią koncertu a oprawą wizualną. Jeszcze jednym plusem dla artysty jest jego podejście do zgromadzonej publiczności. Nie czuję się traktowany przez Wilsona jak nie w pełni świadomy tego, czego słucham. Steven raczył nas opowieściami o utworach, często zakrapianymi typowym dla Anglika poczuciem humoru. Poznaliśmy tajniki tworzenia nowych melodii na przykładzie historii, w której pojawił się gigantyczny biały królik. Uczestniczyliśmy także w wykładzie na temat możliwości zastosowania melotronu, wykorzystanego do muzycznej opowieści o seryjnym mordercy.
Jako baczny obserwator kariery Wilsona jestem całkowicie ukontentowany z jego występu w Zabrzu. Nie kryję, że już czekam na jego nową płytę i kolejną wizytę w naszym kraju, gdyż widzę, że Steven Wilson wznosi się na fali olbrzymiej potencji twórczej i mam olbrzymią nadzieję, iż zaskoczy czymś ciekawym mnie i innych orędowników jego poczynań. W zabrzańskim Domu Muzyki i Tańca w ten andrzejkowy wieczór było po prostu bosko. Takich koncertów nigdy dosyć.