Polski maj pod znakiem Genesis: koncertowo - Steve Hackett / Peter Gabriel / The Watch
Tegoroczny maj już od dobrych kilku miesięcy zapowiadał się nad wyraz atrakcyjnie dla polskich fanów muzyki ze świata Genesis. Zaraz po tradycyjnym długim weekendzie, piątego maja w zabrzańskim Domu Muzyki i Tańca klasyczne utwory zespołu zaprezentować miał Steve Hackett. Na dokładnie tydzień później zaplanowano koncert Petera Gabriela w ramach Back To Front Tour, a jakby tego było mało, co bardziej rozochoceni fani dostali możliwość zaostrzenia koncertowych apetytów dzień wcześniej – kolejny rok z rzędu bydgoska Kuźnia zaprosiła bowiem zespół The Watch - włoskich naśladowców Genesis, którzy postawili sobie tym razem za punkt honoru wykonanie na żywo „The Lamb Lies Down on Broadway”. Tak się szczęśliwie złożyło, że dane mi było wziąć udział w każdym z tych trzech wyjątkowych wieczorów.
III. Peter Gabriel, Łódź, Atlas Arena, 12.05.14.
Ateny, październik 1987 roku. Publiczność zgromadzona na widowni amfiteatru na szczycie góry Lykabettus wyczekuje formacji Youssou N’Doura, która ma rozgrzać ją przed występem Petera Gabriela. Tymczasem, na scenę najpierw wychodzi gwiazda wieczoru, witając zgromadzoną publiczność i osobiście zapowiadając występ supportujący. Koncert, który odbył się 12 maja w łódzkiej Atlas Arenie rozpoczął się w podobny sposób. Podczas, gdy zgromadzona w hali widownia czekała na występ Jennie Abrahamson i Linnei Olsson, na estradzie pojawił się sam Gabriel, łamaną polszczyzną zapowiadając młode artystki ze Szwecji.
To zadziwiające, w jaki sposób Peter Gabriel potrafi połączyć starannie wyreżyserowane show, pełne enigmatycznych teatralizacji i efektów wizualnych, z nieskrępowanym dążeniem do nawiązania czysto ludzkiego kontaktu z publicznością. Osobista zapowiedź zaproszonych Szwedek była zaledwie początkiem obecnych przez cały koncert prób łamania bariery wykonawca-odbiorca. Już zanim wybrzmiały pierwsze nuty właściwej części wieczoru, Gabriel oznajmił, że zapowiedzi poszczególnych utworów opatrzone będą tłumaczeniem na język polski wyświetlanym na telebimach. Raz po raz stawał się natchnionym performerem, by po chwili znów zająć się sympatyczną gawędą, dla wszystkich zrozumiałą. Wyjątkowym sposobem na wejście w specjalną komitywę z publiką, był zabieg zastosowany w trakcie kilku pierwszych utworów – zagrane półakustycznie, „jak na próbie”, zaprezentowane były przy… włączonych światłach areny. Ten początkowo zastanawiający i dość niewygodny zabieg, jak się miało okazać - miał swój sens, a w dalszej części koncertu wszelkie efekty świetlne, wizualizacje na telebimach i ogromnym ekranie za sceną, jak i intrygująca „choreografia” zaopatrzonych w lampy wysięgników, musiały zrekompensować ten ascetyczny scenograficznie początek.
Peter Gabriel zaprosił na tournée tych samych muzyków, którzy towarzyszyli mu na trasie promującej album „So”, a więc i na wspomnianym koncercie w Atenach – obok Mistrza Ceremonii oraz śpiewających w chórku młodych szwedzkich wokalistek, pojawili się więc: Tony Levin, David Rhodes, David Sancious oraz Manu Katche. We wspomnianym półakustycznym wstępie i następującym po nim „daniu elektrycznym” muzycy zaprezentowali nagrania z „Trójki”, „Czwórki” i „Us”, jak również dość świeżą kompozycję „OBUT”, zupełnie nowy „Why Don’t You Show Youself” i obowiązkowy „Solsbury Hill”. Potężne wrażenie robiły zwłaszcza te spośród Gabrielowych klasyków, których polska publiczność jeszcze nie miała wcześniej okazji doświadczyć na żywo – dźwięki „Family Snapshot”, „The Family And The Fishing Net” i „No Self Control” wypełniły magią Atlas Arenę, choć wyraźnie spora część publiczności nie bardzo kojarzyła te nie-radiowe kompozycje.
Daniem głównym wieczoru był jednak album „So” zagrany przez Gabriela i przyjaciół od początku do końca. Artysta sięgnął więc również i do „We Do What We’re Told” – utworu, który przed Back To Front pojawiał się w programie koncertowym… ponad trzydzieści lat temu, jeszcze przed wydaniem albumu „So”. Nowa aranżacja zadziałała interesująco, podobnie było w przypadku unowocześnionego „That Voice Again”. W moim przekonaniu Gabriel mógł również silniej zaingerować w pierwotną strukturę „Big Time”, który jednak w wersji koncertowej nie miał odpowiednio dużej mocy. „Don’t Give Up” wykonany w towarzystwie Jennie Abrahamson wypadł przyzwoicie, nieco zastrzeżeń można było mieć wobec „This Is A Picture”, w którym damskie partie, pierwotnie należące do Laurie Anderson, w interpretacji obdarzonych eterycznymi głosami Szwedek brzmiały nie do końca satysfakcjonująco. Generalnie jednak, zagrany ciurkiem materiał z „So” w większości wypadków sprawdzał się wyśmienicie. Podstawową część show zamknął radosny „In Your Eyes”, na bis zaś Gabriel wykonał „Here Comes The Flood”, „The Tower That Ate People” oraz “Biko”.
Pod wieloma względami łódzkie show Petera Gabriela można uznać za najlepszy z trzech występów artysty w Polsce. Uniwersalna set-lista zarówno na die-hard fanach, jak i sympatykach „z doskoku”, musiała robić spore wrażenie. Znakomite wykonania korespondowały z atrakcjami „do oglądania”; na ogół dobrą dyspozycję wokalną Gabriela dopełniała wysoka forma instrumentalistów (przeważnie słyszalnych całkiem przyzwoicie), a delikatne techniczne wpadki (sprzężenia Levina, czy rozstrojenie Rhodesa w newralgicznym momencie „In Your Eyes”) oraz wspomniany przełamujący bariery urok osobisty gwiazdy wieczoru, dodawały temu pozornie hermetycznie wyreżyserowanemu spektaklowi naturalności i żywiołowości.
Wieczór taki, jak ten, ze wszelkimi swoimi atutami pozwolił choć na trochę wybaczyć Gabrielowi mocno irytujący część sympatyków artysty (sam zaliczam się do tej grupy) fakt, że wciąż, rok za rokiem, muszą oni czekać na premierowy materiał byłego wokalisty Genesis. Ciekawe aranżacje niektórych fragmentów bądź całych utworów, jak i żywiołowe wykonania dobitnie wskazują, że Gabriel starzeje się doprawdy powolutku i wciąż można określić go mianem „zdolnego, ale leniwego”. Jak tu zatem nie czekać na nową płytę z zaciśniętymi kciukami? Z kolei koncert Steve’a Hacketta w Zabrzu mógł zaostrzyć apetyt na nowy materiał w zupełnie inny sposób – granie klasyków Genesis, choć ekscytujące, nie jest dla niego sposobem na życie i na obecnym, zaawansowanym etapie drugiej odsłony trasy, wydaje się go powoli nużyć. Tutaj szanse na powrót do czynnego tworzenia są nieporównywalnie większe.
Maj pod znakiem Genesis był nie lada przeżyciem dla kogoś mianującego się zagorzałym fanem muzyki grupy i jej członków. Zbieg okoliczności przyniósł tę niezwykłą kumulację niezapomnianych eventów i choć przyszłoroczny maj nie zapowiada się (póki co) tak atrakcyjnie, to z pewnością nie zabraknie w nim po raz kolejny subtelnego akcentu spod znaku Genesis, wszak włoski The Watch, który w Bydgoszczy udowodnił, że miłość do klasyków Gabriela i spółki pozwala dokonywać rzeczy karkołomnych, zapowiedział swój powrót do Polski ponownie za rok.