Kansas:konferencja prasowa, Warszawa, Hotel Double Tree Hilton, 22.07.2014

Artur Chachlowski

ImageZapytajcie mnie jak to jest, gdy spełnia się jedno z największych marzeń  muzycznych, nie chwaląc się, wcale już nie tak w końcu krótkiego już życia. Odpowiem tak: to genialne uczucie. Stan, którego nie sposób wyrazić, wyartykułować. Stan, którego przeżycie z całego serca życzę każdemu chociaż. Bardzo podobnie czułem się w styczniu 1998 roku, gdy spotkałem się z grupą Genesis i mogłem moim ulubieńcom – Tony’emu Banksowi i Mike’owi Rutherfordowi - zadać bezpośrednie pytania. To było coś do wiecznego zapamiętania. Gdy kilka miesięcy temu dowiedziałem się, że do Polski przyjeżdża zespół Kansas byłem wniebowzięty. A gdy na kilka dni przed koncertem dowiedziałem się, że w dniu warszawskiego występu będę uczestniczyć w konferencji prasowej z zespołem, mojej radości nie były w stanie oddać żadne słowa. Czułem, że zaraz wydarzy się drugie w moim życiu muzyczne „one for the record”…

ImageZanim napiszę o tym, co podczas konferencji usłyszałem od trzech członków zespołu Kansas, pozwolę sobie na małą dygresję. Spełnione marzenie życia? Zdecydowanie tak. Gdy lata temu, po raz pierwszy w Polskim Radio usłyszałem muzykę grupy Kansas, a musiało to być gdzieś pod sam koniec lat 70., oczywiście za sprawą audycji Piotra Kaczkowskiego, który notabene w trakcie spotkania z grupą Kansas przycupnął na krzesełku w pierwszym rzędzie tuż obok mnie od razu wiedziałem, że będzie to jeden z moich ulubionych zespołów. Od samego początku pokochałem to rockowe brzmienie skrzypiec, które prawie zawsze nadawało ton muzyce amerykańskiej formacji, pokochałem głos Steve’a Walsha, podpierającego go, a często występującego z nim w dwugłosie wokalistę i skrzypka Robbie Steinhardta, pokochałem wspaniale uzupełniający się duet gitar panów Richarda Williamsa i Kerry Livgrena, zafascynowany byłem fenomenalnie brzmiącą sekcję rytmiczną: Phil Ehart – Dave Hope… Ta muzyka przemawiała do mnie. Trafiła do serca. Po świadomym wysłuchaniu pierwszego (a może drugiego, bo „Dust In The Wind” znałem już chyba wcześniej) utworu w wykonaniu Kansas – pamiętam to doskonale, w rzeczonej audycji Piotr Kaczkowski zaprezentował „On The Other Side” z płyty „Monolith”– zacząłem skrupulatnie docierać do wcześniejszych nagrań Kansasu. W krótkim czasie poznałem cały ich ówczesny dorobek i… stwierdziłem, że nie ma w nim ani jednej słabej płyty. Co więcej, na żadnej z tych płyt nie ma ani jednej słabej kompozycji! Jak tu nie kochać muzyki tego zespołu? Już „w czasie rzeczywistym” poznałem wydany w 1980 roku longplay „Audio-Visions” i, pomimo, że nie była to płyta powszechnie uważana za wybitną, to namiętnie słuchałem jej po kilka razy dziennie. Skrupulatnie śledziłem dalsze losy tej formacji. Nawet gdy w latach 80. jej muzyka zdawała się schodzić na muzyczne manowce, cieszyłem się jak nie wiem co, gdy na rynku pojawiały się kolejne płyty: „Vinyl Confessions”, „Drastic Measures”, „Power”, „In The Spirit Of Things”. Wiem, że w sumie przeciętne, ale dla mnie każdorazowa premiera opatrzona nazwą Kansas byłą prawdziwym muzycznym świętem. Starałem się „być” z tym zespołem, obserwując jego losy nawet w nienajciekawszych artystycznie czasach. Aż wreszcie wydali w 2000 roku płytę wybitną – „Somewhere To Elswhere”. Byłem dumny jak paw, że mój ulubiony, lekko zreformowany personalnie, zespół nagrał tak świetną porcję nowej muzyki. Choć prawdę powiedziawszy album ten przeszedł (niezasłużenie!) praktycznie bez echa…

ImageGdy w miniony wtorek wchodziłem na konferencję prasową, przez głowę, niczym film, przeleciały mi obrazy z dzieciństwa, młodości, z czasów, bardziej współczesnych… W myślach cały czas grała mi muzyka tego zespołu. Wniosek jest jeden: Kansas był zawsze i pozostał do dzisiaj, jako jeden z niewielu, moim ukochanym zespołem wszech czasów.

Do konferencyjnej sali hotelu Double Tree weszło ich trzech: gitarzysta Rich Williams (jeden z założycieli grupy i jeden z dwóch, obok Phila Eharta, muzyków obecnych na każdej płycie zespołu), aktualny basista i wokalista Billy Greer, a także najmłodszy stażem w Kansas, działający w zespole zaledwie od… 25 lat skrzypek David Ragsdale. Spotkanie nie trwało długo. W kilkanaście osób mieliśmy do dyspozycji 30 minut na zadawanie pytań. Na wstępie padło jednak zastrzeżenie, żeby nie drążyć tematu odejścia z zespołu wokalisty Steve’a Walsha (niespełna miesiąc temu obwieścił on, że w połowie sierpnia, po zakończeniu trwającej obecnie trasy, przechodzi na muzyczną emeryturę). Po kilku pytaniach natury ogólnej, na przykład o różnicy pomiędzy rynkiem muzycznym lat 70. i współczesnym, o niuanse amerykańskiej i europejskiej sceny muzycznej, o okoliczności w jakich powstał największy przebój zespołu, „Dust In The Wind”, o „drugiej” i „trzeciej” młodości największych hitów, dzięki którym nawet najmłodsi wiekiem, mimowolnie słuchają muzyki Kansas, nie wiedząc niestety (o zgrozo!) kto ją wykonuje (takich to dożyliśmy czasów!) zadałem wreszcie pytanie: czy w obecnej sytuacji, już bez Walsha na pokładzie, panowie w ogóle rozważają jeszcze wydanie swoich nowych nagrań. Rich błyskawicznie odpowiedział: „tak”, a Billy Greer rozwinął temat, że prawdopodobnie już w przyszłym roku powinny ukazać się premierowe utwory. Być może nie będzie to regularna płyta długogrająca (w trakcie spotkania pojawił się też wątek spadającej ilości sprzedawanych płyt i rozchodzących się oczekiwań publiczności, która oczekuje raczej koncertów i albumów z serii „the best of”, a niekoniecznie premierowych nagrań). No nic, tak czy inaczej to dobra wiadomość. Pozostaje cierpliwie czekać. Szkoda, że nowe nagrania grupy Kansas, po odejściu Walsha, zarejestrowane będą już z innym wokalistą (ma nim być niejaki Ronnie Platt – muzyk zaprzyjaźniony z zespołem od lat), ale były już takie chwile, że Walsha nie było w składzie zespołu (np. płyta „Drastic Measures”). Nie mówię, że były to dobre czasy, ale były, a Kansas brzmiał zawsze jak… Kansas. Oby tak było i w przyszłości.

ImagePanowie Williams, Greer i Ragsdale, pomimo niemłodego już wieku, są w naprawdę rewelacyjnej formie. Nie tylko muzycznej, o czym przekonałem się wieczorem, kiedy to byłem świadkiem jednego z najwspanialszych koncertów mojego życia, ale i intelektualnej – przez cały czas trwania konferencji tryskali doskonałym humorem i autentycznym luzem. Na pytanie o najtrudniejszy moment w długiej historii grupy, Williams bez chwili namysłu odparł: „tak, to było chyba wczoraj, po koncercie w Oslo”… :-). Wszyscy okazali się prawdziwymi dżentelmenami, w przypadku Richa, rzekłbym nawet, dystyngowanymi panami. A w dodatku normalnymi, przyjacielsko nastawionymi facetami, chętnie pozującymi do pamiątkowych zdjęć i cierpliwie podpisującymi podsuwane im okładki płyt… Zero gwiazdorzenia. Autentyzm i luz. Normalność.

No jakże ich nie kochać?... Tym bardziej, że wieczorem, już w towarzystwie Steve’a Walsha i Phila Eharta, w warszawskiej Progresja Music Zone zagrali fenomenalny koncert. Ale o samym ich występie możecie przeczytać już gdzie indziej (tutaj oraz tutaj), do czego wszystkich gorąco zachęcam. Szczególnie tych, którzy nie mieli okazji obejrzeć grupy Kansas na żywo. Macie czego żałować… Wybierzcie się koniecznie na ich koncert, gdy kiedyś znowu przyjadą do Polski. Wierzę, że nastąpi to jeszcze kiedyś. Jeszcze jedno marzenie do spełnienia…? 

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!