Minęły zaledwie trzy godziny od powrotu z siódmej edycji Ino-Rock Festival, a moja żona – spragniona mocnych koncertowych wrażeń, które mogłaby utrwalić obiektywem swojego aparatu – zakomunikowała nagle, że w sobotę 6 września w Lublinie wystąpi zespół Omega. Zmroziło mnie. Jeszcze nie przetrawiłem genialnego koncertu grupy IQ, nie poukładałem w sobie mozaiki doznań, a już moje jestestwo musi być gotowe na przyjęcie nowej porcji koncertowych przeżyć. Cóż było robić. Decyzja była natychmiastowa: trzeba posłuchać, zobaczyć, przeżyć i opowiedzieć.
Zespół Omega to kawał mojej młodości, niezliczona ilość pozytywnych wrażeń, jakich doznałem podczas wspólnego poznawania i słuchania tej muzyki z płyt winylowych na nasiadówkach u przyjaciół. To zdumiewające, ale pisząc te słowa uświadomiłem sobie, że muzyka Omegi nie przywodzi mi na myśl żadnej konkretnej audycji radiowej, ani nie pamiętam żadnego głosu ze znanych wtedy prezenterów, którzy przedstawiliby mi tę muzykę poprzez fale eteru. Odkryłem magiczną siłę muzyki Omegi na własną rękę z olbrzymią pomocą starszyzny plemiennej. Nie będę się rozpisywał na tematy związane z losami zespołu, gdyż są one powszechnie znane fanom klasycznego rocka, a jeśli chodzi o prywatne dzieje związane z Omegą, to każdy z was drodzy czytelnicy, kto poznawał muzykę w latach 70. i 80. ubiegłego stulecia, mógłby napisać własną historię. Zadziwiające jest to, że zachwycamy się kolejnymi wcieleniami gigantów rocka z Anglii lub Stanów Zjednoczonych, w których działa jeden lub dwóch muzyków ze starego składu, a reszta to młodzież. A zespół Omega działa już ponad pół wieku na rockowej scenie i jego osiągnięcia są równoznaczne z dokonaniami Yes lub Genesis. Moim zdaniem dorobek fonograficzny Omegi jest bardziej imponujący i godny przedstawienia szerszemu, zwłaszcza młodszemu gronu.
Koncert wciąż żywej muzycznej legendy z Węgier odbył się w ramach VI Europejskiego Festiwalu Smaków. Jest to impreza godna uznania, która sprawia, że przez kilka dni miasto Lublin tętni kolorami różnorakich stoisk gastronomicznych, pachnie świeżym, regionalnym jadłem z różnych stron świata, jest pełne gwaru przechodniów i turystów gromadnie snujących się po mieście kosztując boskiego jadła z różnorakich kuchni, a także trunków – w tym niebiańskich win z Węgier, których jestem dozgonnym wielbicielem i ogromnym smakoszem. Moje podniebienie również zaznało rozkoszy. Towarzyszą temu wydarzeniu również przedsięwzięcia kulturalne, spotkania ze znanymi postaciami ze świata szeroko pojętej kultury i sztuki. Jednym z takich wydarzeń był koncert zespołu Omega.
Na terenie Browaru Perła rozstawiona została ogromna scena, potężne nagłośnienie i przez kilka dni odbywały się tam koncerty wykonawców prezentujących muzykę z przeróżnych szuflad i gatunków. Organizatorzy doskonale wiedzieli, że legendarna Omega przyciągnie tłumy wielbicieli i nie mylili się. Fanatycy muzyki Omegi, do których i ja się zaliczam, zgotowali zespołowi godne przyjęcie.
Punktualnie o 21:00 na scenie pojawił się najbardziej kompetentny i charyzmatyczny – moim zdaniem – dziennikarz Programu III Polskiego Radia: Piotr Baron. Wygłosił on kilka krótkich, pełnych ciepła słów i zaprosił zespół na scenę. Krótko rzecz ujmując – zaczęło się.
Zespołowi Omega towarzyszyła trzydziestoosobowa orkiestra symfoniczna Uniwersytetu Marcina Lutra w Wittemberdze. W takich okolicznościach utwory Omegi nabrały zupełnie innego znaczenia. Koncert rozpoczęła uwertura z albumu „Csillagok Utjan” istniejącego w świadomości fanów z krajów anglojęzycznych jako „Skyrover”, a wydanego w roku 1978 ubiegłego stulecia. Po tym pełnym rozmachu wstępie zespół nie zamierzał studzić atmosfery i od razu zaserwował nam ogień ze sceny pod postacią utworu „Babylon” pochodzącego z trzynastego albumu zespołu. Trzynastka Omegi nie jest może najmocniejszą pozycją w dyskografii, jest pełna typowej dla lat 80. elektroniki, jednak utwór ten w nowej, rockowej aranżacji i to jeszcze na zespół i orkiestrę zabrzmiał genialnie, świeżo i porywająco. Później było już tylko lepiej. W repertuarze koncertu nie zabrakło wycieczek w przeszłość. Pojawiły się między innym takie fragmenty z ich przebogatej dyskografii jak: „Napot hoztam, csillago” będący częścią składową trzyczęściowej suity „Idorablo”, a także „Ejfeli koncert” z albumu „Idorablo” (Omega 7) wydanego w 1978 roku, przy których doznałem niesamowitych wzruszeń. W innym momencie koncertu (a nawet już podczas próby) za serce chwycił fragment suity „Szvit” z longplaya „Omega 5”, a na finał zasadniczej części koncertu – „Metamorfozis II” z wymienionej już „Csillagok Utjan” (Omega 8). Prócz wspomnień muzycy z Omegi z całą stanowczością i konsekwentnie dali do zrozumienia, że nie odcinają kuponów od swojej popularności i nie karmią swoich wielbicieli dobrze sprawdzoną duchową strawą, ale ciągle tworzą nowe rzeczy. Dali temu wyraz w obszernie zaprezentowanych tematach z ich ostatniego dzieła wydanego w 2013 roku, zatytułowanego „Oratorium”. To muzyczne arcydzieło nagrane zostało z udziałem orkiestry symfonicznej oraz chóru i stanowi ono doskonały pomost miedzy przeszłością a obecnym stanem tożsamości muzycznej członków Omegi. Na „Oratorium” zespół sięgnął również po kilka motywów z przeszłości, aranżując je na nowo, jak chociażby „En elmegyek” z „Omega 5” znanej również jako „Szvit”. Warto dodać, iż klasyczne tematy Omegi wykonane z towarzyszeniem orkiestry zabrzmiały na lubelskim koncercie w opracowaniach znanych już z albumu „Rhapsody” wydanego w 2010 roku. Wtedy to Omega zapragnęła dopasować wielkość swoich utworów do symfonicznego rozmachu. Był to zabieg ze wszech miar udany.
Zarówno „Rhapsody” jak też „Oratorium” oraz lubelski koncert Omegi zagrany z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej należy do kategorii zjawisk nieziemskich i nadzwyczajnych. Należy zwrócić baczną uwagę i wyczulić swoje ucho na niezwykłą równowagę pomiędzy tym, co gra orkiestra, a brzmieniem klasycznego, rockowego zespołu. Zwykle takie zabiegi kończą się niepowodzeniem, są ciężkie do przełknięcia. Jest jednak kilku wykonawców, którzy mają w sobie niesamowite wyczucie i potrafią skonfrontować ze sobą te pozornie przeciwstawne światy, tworząc zupełnie nową muzyczną jakość. Omega dokładnie wpisuje się do tego właśnie grona.
Warto zwrócić uwagę na doskonałej jakości brzmienie tego koncertu i na niezwykłą żywotność zespołu, który istnieje już 52 lata i tym samym obok The Rolling Stones jest jednym z najdłużej działających rockowych zespołów na świecie, a nadal reprezentuje niespotykaną wręcz formę. Dźwięk był wyraźny, selektywny, muzycy grali perfekcyjnie, na najwyższym światowym poziomie. Tu ze smutkiem muszę stwierdzić, że kilku z moich ulubionych wykonawców z kręgu klasycznego rocka wypada – krótko mówiąc – blado. Nie mogę pominąć też oprawy świetlnej. Ostatnimi czasy oświetlenie koncertów mnie żenuje. Tutaj mieliśmy do czynienia z prawdziwym teatrem świateł eksplodujących feerią kolorów, perfekcyjnie zgranych z muzyką, tworzących nastrój będący podkreśleniem poszczególnych utworów. Całość zapierała dech w piersiach.
Oglądałem ostatnio sporo dobrych koncertów, ale takiego spektaklu muzycznego nie widziałem od dawna i nawet nie bardzo wiem, czy mogę go do czegoś porównać. Może koncert Vanilla Fudge i Colosseum muzycznie stawiałbym obok tego widowiska. Zauważyłem jeszcze jedną bardzo pozytywną cechę koncertów Omegi. Muzyka płynąca ze sceny nie poddana jest presji solowych popisów poszczególnych instrumentalistów. Często bowiem jest tak, iż koncert rockowego kolektywu sprowadza się do kilku solowych wyczynów, za którymi stoi perkusista, gitarzysta, nierzadko pianista. Na występach Omegi muzyka jest jedną, nierozerwalną i homogeniczną całością, skrupulatnie i z pietyzmem utkaną z wielu drobnych elementów, które razem tworzą brzmienie oraz niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju klimat.
Można by długo o tym koncercie rozprawiać. Pewnie każdy, kto był w Lublinie, miał jakieś swoje prywatne muzyczne marzenie, którego spełnienia pragnął tego wieczoru. Ja czekałem na utwór „Lena”, ale zespół zdecydował, iż może nie tym razem. Nie narzekam, gdyż Omega ma tak bogaty repertuar, iż zagranie wszystkich, choćby największych w swoim dorobku utworów zajęłoby im mnóstwo czasu. Widziałem w swoim życiu kilka koncertów Omegi. Każdy był inny, każdy na swój sposób cudowny i obfitujący w perełki i niespodzianki. Kiedy koncert się skończył, poczułem w sercu ogrom szczęścia i ciepła. Oj, na starość robię się sentymentalny i melancholijny. Jednakowoż lubię ten stan.
Na koniec była „Dziewczyna o perłowych włosach” gremialnie odśpiewana przez całą publiczność zgromadzoną pod gwieździstą kopułą nieba, oświetloną pełnią księżyca. Marzenie spełniło się, a głód tysięcy fanów został zaspokojony. Był jeszcze bis bisów, czyli „Petroleumlampa”, tak na pożegnanie. Temat zagrany na luzie, bez orkiestry. Wielu z nas czuje ogromny niedosyt i chciałoby jeszcze. Pisząc te słowa słucham płyty za płytą i nie mogę się nasycić. Kto nie przeżył tego wydarzenia, nie poczuł tego mrowienia na skórze, tego przeszywającego dreszczu emocji, lawiny wspomnień i obrazów przesuwających się pod powiekami, ten nie zdaje sobie sprawy, o czym starałem się napisać…