W ostatni poniedziałek października, przemierzając zamgloną trasę S7 z Kielc do Warszawy, gnaliśmy wraz z małżonką na koncert zespołu Opeth. Tak się złożyło, że to był ostatni ważny dla nas koncert w tym roku. A było ich wiele. Tak prywatnie bardzo lubię klub Progresja Music Zone i po cichutku żałowałem, iż Metal Mind Productions nie zorganizował koncertu Pendragon w tym miejscu zamiast trzech występów w różnych miastach. Oboje mieliśmy zupełnie różne oczekiwania co do koncertu legendy szwedzkiego metalu. Żona liczyła na tę spokojniejszą twarz zespołu znaną z dwóch ostatnich płyt. Ja czekałem na brzmieniową wyrafinowaną rzeź. Pamiętam kilka występów Opeth i każdy z nich był zupełnie odmienny od pozostałych. Opeth to zespół, którego filozofia jest mi bliska. Powiem szczerze, że nigdy nie byłem i nie będę wielkim orędownikiem muzyki z kuźni metali ciężkich, ale też nigdy nie przywiązuję się do jednego gatunku muzyki. Naturalną rzeczą jest, że tzw. rock progresywny stanowi esencję mojej muzycznej tożsamości, jednak lubię poznawać muzykę z różnych szuflad. Nie boję się eksperymentów z jazzem, muzyką współczesną, elektroniką, a także szeroko pojętym metalem. Efektem moich prywatnych muzycznych poszukiwań jest m.in. muzyka proponowana przez Opeth.
Poznałem ten zespół znacznie wcześniej, niż zrobiło się o nim głośno za sprawą współpracy ze Stevenem Wilsonem. Jeszcze w latach 90. ubiegłego stulecia kolega zaserwował mi muzykę z pierwszych płyt zespołu, rekomendując ją jako metal zabarwiony melancholią Genesis. Każdy słyszy w muzyce zupełnie inne dźwięki, odczuwa różne klimaty. Ja tej melancholii Genesis nie słyszałem, ale zaiste muzyka proponowana przez Opeth jawiła mi się jako niezwykle intrygująca. W tym pozornym metalowym łomocie dostrzegałem jakąś logikę, niebywałą mądrość. A i growling Mikaela Akerfeldta jest zupełnie odmienny od tego, co cechuje taki osobliwy rodzaj śpiewu. Mikael Akerfeldt growlując śpiewa wyraźnie i czysto. Wyróżnia się na tle innych podobnych propozycji. Dlatego też Opeth przykuł moją uwagę. Co działo się później, to już wszyscy wiedzą. Współpraca ze Stevenem Wilsonem, ogromna przemiana na płycie „Heritage” – Opeth zafascynował wszystkich. Nie wiem, jaki jest stosunek zdeklarowanych wyznawców heavy metalu do tego bardziej wysublimowanego muzycznego oblicza zespołu, jednak wyczuwam pewne zakłopotanie Mikaela w doborze repertuaru. Mimo zmiany brzmienia o 180 stopni, zespół chce zachować starszyznę plemienną przy sobie, przynajmniej na koncertach.
Ostatni koncert Opeth w przeważającej części upłynął w duchu sentymentalnej wyprawy do historycznej już kuźni metali ciężkich, przerywanej czasem melancholijnym dysonansem współczesnego wcielenia zespołu. Zdecydowanie nie był to wieczór promujący „Pale Communion”. Zaledwie trzy muzyczne fragmenty z najnowszego, nader udanego dzieła zabrzmiały ze sceny. Był także ukłon w stronę „Heritage” pod postacią utworu „The Devil’s Orchard”. Całą setlistę zamieszczam poniżej. W zdecydowanej większości koncert składał się z mistycznego, mocnego grania, otoczonego nutką melancholii. Od momentu zetknięcia się z muzyką Opeth ujmowała mnie jej skomplikowana struktura. Kompozycje wielowątkowe, z dużą ilością zmian tempa, niezwykle inteligentnie poukładane. Brzmienie Opeth zawsze było bardzo klarowne i wyróżniało się na tle całego gatunku. Nie przeszkadzało mi więc, że Mikael Akerfeldt wraz z kolegami zdecydował, iż rozpali wielki ogień na scenie. Ten pomysł spotkał się z akceptacją zdecydowanej większości publiczności zgromadzonej w Progresji. Ja też byłem zadowolony z tej wyprawy w przeszłość. Potrzebowałem takiej dawki energii i magii jednocześnie. Wiem, że zawiedli się ci, którzy oczekiwali klimatycznego koncertu Opeth. Może kiedyś tak będzie. Może zespół zagra kilka takich ezoterycznych albumów jak dwa ostatnie i będzie grał dla publiczności ceniącej sobie tę bardziej wyrafinowaną muzyczną twarz Opeth.
Nie kryję, że uwierało mnie trochę samo ustawienie dźwięku na konsolecie. Było odrobinę za głośno. Bas zamiast gromem uderzać po przeponie łomotał niemiłosiernie po uszach, a śpiew Mikaela momentami stawał się nieczytelny. Takie rzeczy się zdarzają, więc nie warto kruszyć o to kopii. Obłędne były natomiast światła podkreślające klimat i charakter poszczególnych kompozycji. Ten rodzaj oświetlenia zaproponowany przez zespół na warszawskim koncercie bardzo mi odpowiada.
Podkreślić trzeba, że Mikael Akerfeldt ma doskonały kontakt z publicznością. A jego opowieść wspominająca 30. rocznicę trasy koncertowej grupy Iron Maiden „Live After Death”, która miała swój początek w Polsce, była wzruszająca dla takich winylowych dziadków z brzuszkiem jak ja. Jako meloman zaliczam koncert Opeth do niezwykle udanych. Była to dla mnie pasjonująca wyprawa pełna mocnych artystycznych doznań. Powiało od sceny mroczną krainą Mordoru. Podobało mi się tym bardziej, że ostatnimi czasy odczuwam delikatny przesyt przewidywalną i z lekka nudnawą artrockową estetyką. Cieszę się, że mogłem uczestniczyć w tym mrocznym misterium.
A oto setlista koncertu:
1. „Eternal Rains Will Come”
2. „Cusp Of Eternity”
3. „Bleak”
4. „The Moor”
5. „Advent”
6. „Elysian Woes”
7. „Windowpane”
8. „Devil’s Orchard”
9. „April Ethereal”
10. „The Lotus Eater”
11. „The Grand Conjuration”
12. „Deliverance” (bis).