Kiedy przyjeżdża do Polski Anathema, można odnieść wrażenie, że to nie tylko kolejna trasa koncertowa, lecz także wizyta towarzysko-przyjacielska. Więź, jaka wytworzyła się między polską publicznością a zespołem z Liverpoolu przez ostatnie dwadzieścia lat, jest doprawdy niezwykła, co podkreślił również Danny Cavanagh.
Okazało się jednak, że długowieczność ciepłych relacji może stanowić miecz obosieczny. A dzieje się tak, gdy do swojej długiej i bogatej historii zespół odpowiednio nie dostosuje programu koncertowego. Tego wieczoru muzycy zaprezentowali kompozycje z czterech ostatnich płyt, z wyraźną przewagą dwóch najnowszych. No i zawisł w powietrzu pewien dysonans. Niezachowanie przekrojowości repertuaru spowodowało pewną monotonię. Podczas tej trasy zespół promuje najnowszą płytę „Distant Satellites” i nie dziwi duża jej reprezentacja wykonywana na scenie. Ale bezpośrednie zestawienie tych kompozycji z ich „bliźniakami” z „Weather Systems” wywoływało wrażenie, że słuchamy wciąż tych samych dwóch numerów. Koncert rozpoczął się od obu części „The Lost Song”, po czym z głośników poleciały „Untouchable Part 1” oraz „Part 2”. Zabrzmiało to jak przyznanie się do twórczego kryzysu, polegającego na powielaniu tych samych patentów. Potem jeszcze wykonali „Thin Air”, który ten mankament jeszcze spotęgował. Nic chyba dziwnego, że gdzieś w połowie koncertu zaczęła narastać tęsknota za kultowymi albumami z końca lat dziewięćdziesiątych: „Alternative 4”, „Judgement”, a nawet „A Fine Day To Exit” z roku 2001. Zamiast je zagrać, Danny zaprosił widzów do Wrocławia, gdzie dwa dni później grupa miała wystąpić ze specjalnym wydłużonym programem złożonym między innymi ze starych wielbionych numerów. Efekt był taki, że w pewnym momencie sala zaczęła się nieco wyludniać… Czyżby fani wychodzili, by kupić bilety do stolicy Dolnego Śląska?
Ale oczywiście były i w Warszawie wspaniałe chwile. Cudowne „The Lost Song Part 2” zaśpiewane anielskim głosem Lee Douglas – ciary numer jeden. Nastrojowy „Universal”, świetny „Begining And The End”, transowy „The Storm Before The Calm” i przede wszystkim przeszywająca na wylot „Anathema” – ciary numer dwa. Tu nie tylko została złamana monotonia, lecz także zrodziła się magia, a patetyczne wejście gitar unisono powaliło swą potęgą, emocjami i majestatem, zwłaszcza partia Danny’ego. Lider Anathemy także na scenie jest pierwszoplanową postacią zespołu. Podkłada na fortepianie wspaniałe akompaniamenty. Na gitarze, choć nie jest wirtuozem, tworzy niesamowite przeszywające na wylot kreacje, a do tego łapie dobry kontakt z publicznością. Ta z kolei rewanżuje się głośną i emocjonalną reakcją. Choć trzeba dodać, że Vincent również dołożył swoje „zajebiście Poland!”
Na ostatni bis wreszcie doczekaliśmy się wycieczki do płyty „Alternative 4” w postaci szybkiej i czadowej wersji „Fragile Dreams”. Mieszane uczucia jednak pozostały.