Pierwszy w Polsce koncert Red Hot Chili Peppers zapowiadano jako muzyczne wydarzenie roku. Czy rzeczywiście nim był ? Bilety rozeszły się w oka mgnieniu, a na jedyny w tej części Europy występ „Papryczek” w rezultacie wybrało się sześćdziesiąt tysięcy wielbicieli zespołu. Obok Polaków, na stadionie w Chorzowie pojawili się fani z Czech, Słowacji, Węgier i Ukrainy. Skąd ten „paprykowy szał” ? W 2006 roku Red Hot Chili Peppers zostali okrzyknięci w wielu czasopismach najlepszym aktualnie działającym zespołem, jednak wielki sukces odnieśli kilka lat wcześniej albumami: „Mother’s Milk”, „Blood, Sugar, Sex, Magik” oraz „Californication”. Polska również nie zamierzała być dłużna w nagradzaniu grupy i na dowód tego, tuż po występie, muzycy odebrali z rąk przedstawicieli Warner Music Poland złote płyty i zaległą statuetkę Fryderyka, za płytę „Stadium Arcadium” wyróżnioną, w kategorii: najlepszy album zagraniczny.
Koncert rozpoczął się z zaledwie dziesięciominutowym opóźnieniem (we Włoszech pojawili się po kilkudziesięciu minutach) i już instrumentalne intro (Flea - bas, Frusciante - gitara, Chad Smith – perkusja) zwiastowało znakomite popisy muzyków. Po kilku minutach na scenę w białej szacie wkroczył Anthony Kiedis i zaczęło się prawdziwe szaleństwo, od Can’t Stop, Dani California i Scar Tissue. Bardzo dobre nagłośnienie, duża scena, w obrębie której umieszczono pięć telebimów (mało różniąca się od tej z koncertu Pearl Jam) i dwie godziny znakomitego koncertu. Czy można chcieć czegoś więcej ? Jednak wielu sympatyków zespołu wyszło z chorzowskiego występu zawiedzionych. Dochodziło zewsząd, że zabrakło: Under The Bridge, Give It Away, czy też Higher Ground. Niektórym przeszkadzała ascetyczna scenografia, a inni mówili: przecież mogli jeszcze grać dłużej… Mnie jednak urzekli swoją grą. Idąc na koncert wiedziałem, że zespół gra mniej więcej półtorej godziny, a kontakt z publicznością jest praktycznie zerowy. Choć dostaliśmy dodatkowe półgodziny (w tym rozszerzony instrumentalny set), to jednak muzycy ograniczali się tylko do kurtuazyjnych podziękowań, najczęściej przeskakując bez słowa z jednego do drugiego utworu. Ale przecież tacy oni są. Najbardziej z podstawowego setu zapadły mi w pamięci: Throw Awal Your Television, Snow (Hey On), Californication, a każdy z utworów okraszony był znakomitymi solówkami Frusciante. Nie odgrywali poszczególnych utworów, tylko bawili się nimi, swobodnie zmieniając każdy z nich. Zaskoczyli nas, gdy zagrali Havana Affair Ramonesów i dawno niesłyszany Emit Remus. Gdy wyszli na bis z głośników popłynęło energetyczne By The Way i rozimprowizowane Soul To Squeeze. Zwieńczeniem koncertu były wprost genialne kilkunastominutowe improwizacje, momentami ocierające się o free jazz (Flea grający na trąbce) ze wspaniałymi partami Flea, Frusciante i Smith’a.
Czy poszedłbym jeszcze raz na ten koncert? Oczywiście. Jednak do ideału trochę zabrakło. Może słaby kontakt z publicznością, oczekiwania nie mające nic wspólnego z rzeczywistością… Muzycy potwierdzili, że są znakomitymi instrumentalistami, grając ze wszech miar profesjonalnie. Trzy tygodnie wcześniej oglądałem w tym samym miejscu Pearl Jam i Linkin Park. Jest co wspominać…