20 lat po wyjściu z klatki lwa
Czołowa grupa rocka progresywnego lat 90. kolejny raz zawitała do Polski i po tym, w jaki sposób jej trasa była zapowiedziana od razu rozpoczęły się dyskusje, których wykonawców można określać mianem legendarnych. Nie mam zamiaru jednak prowadzić w niniejszym tekście rozważań o etymologii tego słowa ani też zastanawiać się, czy Arena legendą jest czy też nie. Wracając do tematu, koncert w warszawskim klubie Proxima był jedną z moich trzech muzycznych uczt zaplanowanych dzień po dniu, a dokładnie ostatnią po łódzkich spotkaniach ze Stevenem Wilsonem i Anathemą. Zdecydowałem się napisać o Arenie, ponieważ pierwsza uczta nie okazała się dla mnie dostatecznie strawna (delikatnie mówiąc), a druga była tak znakomita, że nie odważyłem się podjąć tematu.
Tegoroczna trasa koncertowa Areny jest połączeniem jubileuszu 20-lecia wydania debiutanckiego albumu "Songs From The Lion’s Cage" oraz promocji nowego, ósmego studyjnego albumu "The Unquiet Sky", który zostanie wydany 27 kwietnia. Grupa w okresie pięciu tygodni odwiedzi w sumie aż 33 miasta w całej Europie [najbardziej zaskakujący jest fakt, że muzycy będą w tym czasie mieć tylko 3 dni wolne od występów – przyp. aut.]. Jednak zanim na niewielkiej scenie Proximy pojawił się jeden z najbardziej znanych i rozpoznawalnych klasyków (a jednak nie legenda) rocka progresywnego, solidną porcję muzyki ze swojej ostatniej płyty "Hyperdrive" zagrała grupa Knight Area pochodząca z kraju tulipanów, wiatraków i chodaków. Holendrzy mają w swoim dorobku 5 studyjnych albumów, które nagrali w okresie 11 lat w dość różnych składach. Chodaków jednak nie zobaczyliśmy na nogach muzyków o najdłuższym stażu w kapeli - klawiszowca Gerbena Klazingi i wokalisty Marka Smita, ani też u perkusisty Pietera van Hoorna czy też nowych instrumentalistów - najmłodszego wiekiem Marka Bogerta (gitarzysty) oraz najstarszego, a zarazem najbardziej sugestywnego w zachowaniu na scenie, Petera Vinka (basisty grającego wcześniej takich grupach jak Finch czy Nine Stone Close, ale również znanego ze współpracy z Arjenem 'Ayreonem' Lucassenem). Zamiast piosenek o kwiatach czy architekturze, usłyszeliśmy niemal godzinną dawkę zupełnie przyzwoitego rocka balansującego na pograniczu progresu i progmetalu, bo w tę właśnie stronę zmierzają od kilku lat ci bardzo sympatyczni holenderscy muzycy. Osobiście bardziej cenię ich pierwsze trzy płyty ("The Sun Also Rises", "Under A New Sign" i "Realm Of Shadows" wydane w okresie 2004-2009) i trochę żałuję, że zaprezentowali tylko jeden utwór z debiutu, ponieważ zniknęły gdzieś skomponowane z rozmachem melodie, kipiące symfoniczną mocą syntezatory i podwójne gitarowe brzmienie. Zamiast tego pojawił się melodyjny hard rock z wpływami popu i AOR, momentami nasycony niemal powermetalowymi patentami. Trzeba jednak przyznać, że Knight Area zabrzmieli zupełnie przyzwoicie i chyba tylko mnie nie usatysfakcjonowali w wystarczającym stopniu, bo większość zgromadzonych zgodnie ruszyła po koncercie do baru, aby zrobić sobie z Holendrami zdjęcia, wziąć autografy, a być może i zakupić płyty.
Po kilkunastominutowej przerwie, skromną Proximową scenę przejęli brytyjscy bohaterowie piątkowego wieczoru. Zespół założyli w pierwszej połowie lat 90. Clive Nolan (wówczas klawiszowiec Pendragonu i Shadowlandu) oraz Mick Pointer (pierwszy perkusista Marillion), jedyni zresztą muzycy, którzy brali udział w nagraniu wszystkich płyt. Jak wiele grup rockowych i Arena nie oparła się zmianom - tylko gitarzysta John Mitchell znajduje się w składzie niewiele krócej niż współzałożyciele (aż 18 lat), natomiast wokalistę Paula Manzi (ex‑Oliver Wakeman Band, członek zespołu rock-opery Nolana "The Alchemy") zatrudniono przed nagraniem przedostatniej płyty ["The Seventh Degree Of Separation w 2010 roku – przyp. red.]. Z kolei Kylana Amosa do pracy nad nową płytą namówił Nolan po rezygnacji wieloletniego basisty Johna Jowitta (jak to dyplomatycznie napisano na stronie internetowej - z powodu presji czasu i zbyt licznych zobowiązań). Ze względu na jubileusz grupa zagrała dość reprezentatywne dla swojego brzmienia premierowe utwory przemieszane z doskonale znanymi większości zgromadzonych na sali fanów. Z nowej płyty zostały wybrane energetyczny "The Demon Strikes", łagodny i czarowny "How Did It Come To This?" oraz może nieco mniej wyraziste, ale równie udane "The Unquiet Sky" i "Traveller Beware". W Warszawie zabrakło jedynie reprezentanta średniaka "Pepper’s Ghost"*, no i z trzech albumów usłyszeliśmy tylko po jednym utworze, ale za to jak znaczącym: klasycznego już "Solomona" okraszonego doskonałą solówką Mitchella, kilkunastominutową progresywną rozkosz "Moviedrome" oraz brawurowo wykonany na bis "Crying For Help VII", w którym nawet spokojny zazwyczaj Clive porzucił swoje obrotowe klawisze i udzielał się wokalnie dzieląc mikrofon z klęczącym Kylanem. W podstawowym zestawie Brytyjczycy pokazali swoje najbardziej neoprogresywne oblicze prezentując niemal ćwierć albumu "Visitor" (przede wszystkim "Crack In The Ice", instrumentalna perełkę "Serenity" czy diaboliczny "(Don't Forget To) Breathe" (jako jeden z bisów) oraz jeden z najlepszych, moim zdaniem, fragmentów albumu "Contagion" czyli krótki "The City of Lanterns" połączony z instrumentalnym "Riding The Tide", w którym prym wiodły klawisze Nolana.
Najbardziej rozczarowującym elementem dwugodzinnego koncertu Areny okazała się niestety frekwencja. Nie wiem, ile osób pojawiło się na w Katowicach i Poznaniu, ale w Warszawie obecnych było niewiele ponad 200 osób, w tym kilkunastu dziennikarzy i fotografów. Nie zmienia to jednak faktu, że atmosfera od pierwszych taktów była świetna, a z utworu na utwór stawała się coraz bardziej gorąca aż do wspaniałej kulminacji w postaci bisów, które na obecnej trasie tradycyjnie rozpoczyna cover Queen "The Show Must Go On", tylko śladowo 'sprogresowany'. Koncert potwierdził, że najmłodsi stażem czyli Manzi i Amos bez problemu zadomowili się w grupie i z pewnością stali się już jej solidnymi atutami, a przynajmniej w koncertowym wydaniu. Zresztą w ogóle wszyscy wydają się być w doskonałej kondycji i stanowią bardzo zgrany zespół, mimo że tworzący go muzycy mają tak odmienne osobowości: z tyłu po prawej stronie dumny syn Albionu Clive, przed nim momentami obcy związany duchowo ze swoją gitarą John, z tyłu pośrodku odseparowany za swoją perkusją Mick, po lewej stronie niespokojny, bardzo ruchliwy Kylan i w centrum wciąż przemieszczający się salonowy bywalec nakręcający imprezę Manzi**.
Setlista: The Demon Strikes / Rapture / Double Vision / Crack In The Ice / Moviedrome / How Did It Come To This? / Salamander / Serenity / The Unquiet Sky / Traveller Beware / The City of Lanterns / Riding The Tide / The Hanging Tree / The Tinder Box / Solomon / The Show Must Go On (Queen cover, bis) / (Don't Forget To) Breathe (bis) / Crying For Help VII (bis)
PS. Galerię zdjęć z koncertu można obejrzeć pod TYM adresem.
-----
*) W przeciwieństwie do Warszawy, w Katowicach Arena zagrała "Bedlam Fayre" z tego albumu, ale występ był rejestrowany na potrzeby wydania rocznicowego DVD. Z setlisty wyleciał też niestety "Butterfly Man"…
**) Mam nadzieję, że spostrzegawczym czytelnikom uda się dostrzec niepodważalne związki krótkich charakterystyk członków zespołu z tytułami pięciu płyt Areny.