Takich wieczorów się nie zapomina... Ta noc do innych jest niepodobna… Dlaczego nie zagrał choćby jeszcze jednego malutkiego bisu?... Takie głosy pojawiały się tuż po zakończeniu tego koncertu w ustach fanów, którzy opuszczali tradycyjnie słabo nagłośnioną Halę Wisły oszołomieni potężna dawką przebojów byłego gitarzysty Genesis. Na scenie towarzyszyła mu czwórka muzyków: na klawiszach Roger King, na perkusji Gary O’Toole, na basie Terry Gregory a na instrumentach dętych Rob Townsend. To ci sami ludzie, z którymi nagrał tegoroczny, wspaniały zresztą, album „To Watch The Storms”. I właśnie od materiału z tej płyty rozpoczął się koncert. Zaczęło się od niezwykle mocnego uderzenia w postaci porażającej swoją dźwiękowo – świetlną ekspresją kompozycji Mechanical Bride”, a zaraz potem dla wytchnienia nastąpiła chwila liryki, czyli „Serpentine Song”. Zanim publiczność zdążyła ochłonąć Hackett zafundował nam wycieczkę w genesisowskie lata 70-te: instrumentalną, ale doprawdy wciskającą wręcz w krzesła wersję „Watcher Of The Skies” oraz „Hairless Heart” ze słynnego „Baranka”. Następnie mieliśmy mały rekonesans po żelaznym solowym repertuarze Steve’a, a więc mroczny „Darktown”, przebojowy „Camino Royale” oraz instrumentalny „Steppes”, po czym w rękach Hacketta znalazła się gitara z nylonowymi strunami. I zaczął grać... Jakże pięknie, jakże wspaniale, jakże wzruszająco... Gdy wybrzmiały ostatnie nuty słynnego „Horizons” dach hali delikatnie uniósł się w górę od potężnego aplauzu. Po raz pierwszy... Po raz drugi stało się to kilkanaście minut później, gdy wybrzmiał ostatni akord porywająco zagranego utworu „Every Day”. Zaraz po nim usłyszeliśmy kompozycję „Please Don’t Touch”, z której wyłoniło się pamiętne solo Hacketta z genesisowskiego utworu „Firth Of Fifth”. I wówczas aplauz entuzjastycznie przyjmującej każdy dźwięk tej solówki publiczności był chyba największy tego wieczoru. Dach nad halą uniósł się jeszcze wyżej. A Steve z zespołem tylko podkręcał tempo; „Vampire With A Healthy Apetite”, „Spectral Mornings”, „Brand New”, “Myopia” oraz wieńczący zasadniczą część występu “Los Endos”. Chyba wszyscy poczuli się tak, jakby czas cofnął się do 1976 roku, kiedy to zespół Genesis wykonywał tę przewspaniałą kompozycję na płycie „A Trick Of The Tail”. Były jeszcze bisy... Najpierw wykonany w niezwykle przejmujący sposób „In Memoriam” ze wspaniałą melorecytacją Steve’a, następnie „Clocks” i kolejny utwór z dorobku Genesis, „In That Quiet Earth”. Na koniec kilka ciepłych słów do polskiej publiczności oraz prezentacja całej ekipy technicznej, bo był to przecież ostatni koncert Hacketta w ramach europejskiej trasy promującej album „To Watch The Storms”. To był wielki wieczór. To był wspaniały koncert. Idealna mieszanka starego repertuaru z nowym materiałem. I słuchając tych nowych utworów uzmysłowiłem sobie, że to właśnie Hackett, w odróżnieniu od Collinsa, Gabriela i reszty, jest tym muzykiem spośród całego klanu Genesis, którego współczesne propozycje najmniej odbiegają od tego, co przed laty proponował ich macierzysty zespół. Szkoda tylko, że Steve nie grał tego wieczoru dłużej. Te magiczne chwile mogłyby trwać i trwać... Jakieś mankamenty? Nie było żadnych. No, może brakowało mi choćby kilku akordów z „Blood On The Rooftops” w tej części koncertu, kiedy Steve czarował dźwiękami wydobywającymi się nylonowych strun jego gitary. Ale gdyby ten koncert trwał jeszcze i pięć kolejnych godzin, to i tak wszystkim byłoby mało...
Steve Hackett - Kraków, 14.11.2003
, Artur Chachlowski